We're riding all the way, but  we don't know where we're  going!
We're riding all the way, but we don't know where we're going!
Ignatius Ignatius
67
BLOG

Leash Eye: V.I.D.I. (2011) - Recenzja

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

O stołecznym Leash Eye było swego czasu trochę głośniej, kiedy to w pewnym stopniu wykonywana stylistyka zaczęła być „modna”. Na kanwie przypomnienia sobie o stonerowych i southernowych rejonach rocka i metalu, niektóre zespoły, (które do tej pory tkwiły w bardzo głębokim podziemiu), zaczęły wyściubiać nosy na powierzchnię. Dziwi mnie to, bo klasyczny rockowy sznyt, odwołujący się do korzeni powinien zawsze być w cenie. Pomimo, że fonograficznie zespół debiutował w 2009 roku, Leash Eye jest bandem niemłodym – bowiem panowie młócą od ponad dwudziestu lat. Dziś wsłuchajmy się w jego następcę.

Okładkę zdobi sportowa amerykańska fura, która mknie nocą przez highway. Twórczość Leash Eye zdecydowanie idealnie pasuje do samochodowych eskapad, najlepiej bez wcześniej wytyczonego programu. Jeżeli jeszcze skojarzymy z okładką tytuł utworu otwierającego V.I.D.I. (2011) – „Deathproof (Charger vs Challenger)” z pewnym filmem Tarantino, to już mamy gotowe tło do muzycznej zawartości krążka.

 

Wspomniany wyżej utwór zaczyna się od basu Mireckiego, który jako pierwszy wprowadza nas w liszajowy świat dźwięków. Mocno osadzonych w rockowo-metalowej klasyce . Następnie odzywa się krystaliczny Hammond Piotra Sikory, oraz leniwy gitarowy riff Opatha. Nikt się nie spieszy, wszystko toczy się swoim tempem. Silny głos Sebby dopełnia całości tworząc kawał rasowego southernowego grania.

 

Niesamowicie równy jest ten album, trudno mówić o jakiś znacznie wybijających się kawałków, lub typowych zapychaczy. W podobnym tonie co otwieracz jest „One Time, Two Times” – bardzo dobre knajpiane granie, każda partia instrumentalna ma wyważone brzmienie, to świetnie zrealizowany krążek (brawa dla Heinricha i Oriona – tak tego Oriona – mógłby w końcu wskrzesić Black River).

 

Na liszajowych albumach znajdują się różne efektowne smaczki, które budują nastrój jak np. odgłosy kolei parowej w „Headin’ for Disaster” czy świst kul w „F.H.T.W”. W tym pierwszym rozkoszować się można przybrudzonym, odważnym hammondom. Bardziej złowrogiemu riffowaniu, które zostaje przełamane frywolnym solem Piotra Sikory. Do kawałka powstał obraz, który objawiony światu został z bardzo dużym opóźnieniem.

 

Mówiłem coś o przebojach? Potencjał takowy niewątpliwie tkwi w „Open Up, Chris”. Jest to dopiero kawał chwytliwego wymiatania, idealny koncertowy poniewierać, przy, którym człowiek może się pobujać i pozdzierać gardło wtórując wokaliście (najlepiej jednocześnie). Rozbudowany kawałek z momentem, aby odsapnąć, napić się łyka piwa i posmakować subtelnej gitarowej solówki. W tle mieni się nienachalny hammond (warto się wsłuchać w te pozornie błahe dźwięki). 

 

Czas na balladę pt. „Her Rose’s Flavor”, ponure ocierające się o doom metal riffy mroczna - nie można, nie pochwalić Sebby za jego partie wokalne, którymi buduje przejmujący nastrój. Nie tylko w tym kawałku jego głos gra główną rolę. Mirecki ma okazję na wyeksponowanie swej gry. Kawałek rozkręca się, perkusja budzi się, gitara ostrzej szyje, hammond mruczy, jednak nie zakłóca to wydźwięku całokształtu. Punktem krytycznym jest solo gitarowe, po którym następuje zamknięcie utworu klamrą, z delikatnym pełnym uroku wyciszeniem- to zdecydowanie dobrze spędzone osiem i pół minuty. Następuje płynne przejście w  „Trucker Song”, żywiołowy utwór, mknie niczym dobrze obciążony tir nocą z zdeterminowanym kierowcą. Wysokie rejestry wokalisty, toporne zawsze sprawdzające się w takiej stylistyce riffy. W utworze możemy usłyszeć Piotra Cugowskiego, który gościnnie wystąpił w tym utworze.

 

Cała album to w zasadzie jeden wieli hołd konwencji drogi, od okładki po tematykę i stylistkę. „The Road” jest tego koronnym przykładem. „The Streets of Will” tylko umacnia w przekonaniu, że mamy do czynienia z spójnym, ale nie monotonnym dziełem. Leash Eye ma zaledwie trzy krążki na koncie, a nie ma wątpliwości, że należą w Polsce do ścisłej czołówki tego typu grania. Hammond, który nie jest zaledwie jeno dodatkiem, aby na siłę uwiarygodnić wykonywaną stylistykę. To pełnoprawny instrument, który mógłby być nawet miejscami bardziej wysunięty. Piotr Sikora generuje drgające dźwięki niczym powietrze nad rozgrzanym asfaltem. Wokalista z łatwością bawi się swoim głosem o dużym potencjale. Kolejnym dowodem potwierdzającym powyższe są jego partie w „The Warmth”. Dramaturgię tego utworu buduje właśnie głównie Sebba. Mnóstwo emocji kotłuje się: tęsknota, zgryzota, namiętność, wszystko to przekazywane w ujmujący sposób. Może przesadzę teraz, ale śmiało to mógłby być utwór a ccapela, tylko w tedy niedane byłoby usłyszeć klasycznej, malowniczej solówki Opatha.


Na koniec zespół zostawił coś dosłownie wystrzałowego. W „F.H.T.W” dominuje średnio szybkie tempo. Brzmienie masywne, kule świszczą, spadające łuski dzwonią. Mocne przejścia Konara, który wyżywa się na swoim zestawie perkusyjnym. Klawisze pod wodzą Piotra Sikory daleko w tle hipnotyzują… W skrócie dużo się dzieje w tym kawałku – tak jak w dziewięciu innych. V.I.D.I. (2011) to nieco ponad pięćdziesiąt naprawdę bardzo dobrego, niezobowiązującego retro amerykańskiego grania. 



Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura