Ignatius Ignatius
298
BLOG

Pride & Glory: Pride & Glory (1994) - Recenzja

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Pride & Glory: Pride & Glory (1994) - RecenzjaPierwszym solowym przejawem działalności Zakka Wylda był zapomniany zespół, który pierwotnie zwał się Lynyrd Skynhead – tym samym naprowadzeni zostaliśmy już na starcie czego można się spodziewać po dzisiejszej propozycji. Szybko jednak przemianowany na Pride & Glory, który poprzestał na jednej, jedynej płycie o tym samym tytule wydanej w 1994 roku. Genezą pierwszej próby usamodzielnienia się dzikusa gitary była groźba (jak widać realna) ostatniej trasy Ozziego Osbourna, który majaczył o przedwczesnej emeryturze w 1991 roku.

Fani Księcia Ciemności musieli być zdziwieni, tak jak dziś bardziej dociekliwi fani Black Label Society może szokować odkrycie Pride & Glory(1994) – nie mówiąc o wydanej dwa lata później płyty sygnowanej już samą ksywą Zakka. Chociaż z drugiej strony nie powinien być to znowu taki wielki dysonans poznawczy zważywszy na pokrewną stylistycznie płytę Black Label Society z 2004 roku, która świadomie do nich nawiązywała. Żeby już nie przedłużać album z krowią sielanką na okładce jest bardzo mocno południowo amerykańska i zdecydowanie bardziej rockowa niż metalowa. Jest to obfita porcja ponad siedemdziesięciu minut southernowego grania, bardzo dobrze zrealizowanego i zróżnicowanego. Instrumentalnie każdy wykazał się wysokim warsztatem, a wszystkie dodatkowe smaczki w postaci partii na harmonijce czy pianinie dodają poszczególnym utworom kolorytu. Zakk Wylde postanowił się powyzywać tym razem nie tylko na elektryku ale i na innych rodzajach instrumentów strunowych szarpanych – mandolina i banjo. O rozmachu przedsięwzięcia świadczy też zaangażowanie w kilku utworach orkiestry symfonicznej z Seattle.

Płytę otwierają dwa promujące Pride & Glory(1994) utwory, które rozkręcają i wkręcają słuchacza w klimat całokształtu. Do obu powstały klipy, gdzie można sobie przypomnieć jak główny bohater prezentował się ponad dwie dekady temu. „Losin’ Your Mind” idealnie oddaje ducha płyty od pierwszych sekund. W tych nieco ponad pięciu minutach upakowano wszystko to co najlepsze, południowo amerykańską sielankę, amerykański ale jakże przebojowy pazur, gdzie nie gdzie wyczuwalne są nawet hippisowskie klimaty. Całość podsumowana przez odjazdowe, rozdzierające solo – co dziwić nie powinno, ale wokalnie też bardzo dobrze się Zakk spisuje. W klipie podziwiać można piękne luizjańskie bayou a niektóre ujęcia kojarzą się mocno z zdjęciami promocyjnymi Creedence Clearwater Revival. Drugim wspomnianym utworem promocyjnym jest „Horse Called War”, który jest zadziornym, swawolnym kawałem rockowego czadu, przełamywany oczywiście przebojowymi, rozmarzonymi wtrętami. Jest to zdecydowanie jeden z bardziej „ostrych” momentów płyty. Moc południa czuć jeszcze w „Shine On”, - cięższy z pazurem, co raz więcej radosnego kombinowania, instrumentarium poszerzone o m.in. soczystą harmonijkę, kunszt solówek gitarowych jedna lepsza od drugiej – pierwsza klasa, ale czy ktoś wątpi, że mogłoby być inaczej zwarzywszy na talent wiosłowego?

Malutka popelinka zaczyna się w „Lovin’ Woman” – to jest jeden z tych kawałków na płycie przez które album może być nie do przejścia, dla innych zaś przykład wszechstronności artystycznej głównego bohatera. Jest to folkowa przesłodzona piosenka, ale od czasu do czasu jedna filiżanka ulepku też jest wskazana- tak dla zdrowotności. Zwłaszcza, że utwór zrealizowany jest wyśmienicie a sama kompozycja tylko pozornie jest prosta – jak się wsłuchamy bez uprzedzeń to przyznać trzeba, że dzieje się tu niemało.

The morning mist is burning slow

Blood on sons and brothers gonna flow

Tomorrow will I live,

I just don't know

Morning comes we march again

Into the fields of the killing man

Don't know where I'm going

Or just where I been

Niejako odtrutką może być „Harvester of Pain” tu już mamy przykład rasowego southernu – prosty zaczepny riff, dużo odpowiedniego klimatu, tym razem nerwowy hammnodzik robi swoje. Mniej emocjonalne i znacznie spokojne solo, delikatność kotłuje się z ciężarem.

Hey Papa, wanna thank you so

For who you is and what you be and all that ya do

You, yeh, you, you always taught me right from wrong

I ain't got much, but Papa I wrote you this song

Powoli zbliżamy się do połowy albumu gdzie spotyka nas punk kulminacyjny pt. „The Chosen One”, tu już nie ma żartów, czysta magia – co prawda jest to postmodernistyczny koncert zapożyczeń z barwnego przełomu lat 60/70 ale Zakkowi udał się ten trybut wzorowo. Dosłowny symfoniczny rozmach (przywołany wyżej udział orkiestry), bogactwo dźwięków szczególnie miłe miłośnikom klasyki ostrego rocka – znamy te dźwięki na pamięć a jednak potrafią nadal cieszyć.

My eyes have gone blind

The past I just can't find

A flower to be saved

A flower for your grave

Mama at times I just don't know

Oh sweet Jesus

Where did I go?

Parę lat temu w wywiadzie jednoznacznie określił swoją duchowość nazywając się żołnierzem Chrystusa (z drugiej strony jest to żołnierz z całym zestawem niepokorności i brakiem pobłażliwości o czym świadczy niejeden tekst), dlatego nie powinno dziwić, że popełnił uroczą pieśń pt. „Sweet Jesus”, która jest skutecznym rozanielonym wyciszaczem.  

Pride & Glory: Pride & Glory (1994) - RecenzjaW „Troubled Wine” wracamy do konkretniejszego grania, bujający energetyczny za sprawą lekko wysuniętego basu Jamesa LoMenzo, lekkie akustyczne wyciszenie przerwane krztuszącą się lekko piłująca solówką, która oswobodzona czaruje rozmigotaną melodią. Niech Was nie zwodzi tytuł „Machine Gun Man” to kolejna rzewna bardzo amerykańska pieśń podobna do wcześniejszych, solidnie rozbudowana, jest w co się wsłuchiwać ale jak dla mnie trochę za dużo tego typu zawodzenia. Pozytywnie nastrajające country „Cry Me a River” o dziwo nie powoduje u mnie odruchów wymiotnych, coś jest przyznać trzeba w tych dźwiękach – zwłaszcza w porównaniu z współczesną sceną country, która jest asłuchalna…  

W „Toe’n Line” chociaż na chwilę powracamy na właściwe tory, Brian Tichy wybija rytm na pałeczkach, włącza się soczyście brzmiąca gitara i jedziemy do przodu. Wszystko oczywiście mocno przebojowe ale najważniejsze, że rasowo gitarowe. W drugiej połowie zaczyna się małe mieszanie uświetnione ‘ntym mocarnym solowym popisem gitarzysty. I tyle tego dobrego, w „Found a Friend” znów przymulamy ale tym razem naprawdę w przejmujący sposób. Trzeba bez bicia przyznać, że ballada ta chwyta za serce, całokształt z wokalem Zakka na czele oddaje przejęcie i wszelkie emocje, które miały zostać przekazane w tym kawałku – aż dziw, że w niektórych wydaniach ten utwór wypadł z podstawy programowej płyty i znalazł się dopiero wśród bonusów. W podobnym nastroju pozostajemy w „Fadin’ Away”, magiczna pieśń wzbogacona symfonicznymi smaczkami oparta na klawiszowym motywie. Dopiero w połowie włącza się potęgująca i tak już podniosły nastrój marszowa perkusja i akustyczna gitara. Całość kończy „Hate Your Guts”, kolejna piosenka country, radośnie rozładowujące atmosferę, słychać, że zespół bawi się dobrze i o to przecież w tym wszystkim chodzi.

We wznowieniach znaleźć można dodatkową płytę z kilkoma dodatkowymi autorskimi kawałkami i coverami. Bonusy jak to bonusy są mniej lub bardziej wartościowe, tutaj sytuacja jest wyjątkowo nie równa. O ile cover Black Sabbath „The Wizard” wypadł naturalnie dobrze, i można go bez zgrzytów zębów posłuchać, tak już nie można tego samego powiedzieć o autorskim „Torn & Tattered”, który jest niestety z natury smętów, które mój teksański znajomy określa mianem „suicide music”. Drugi cover to „In My Time of Dyin’” standard muzyki gospel z lat 20, który doczekał się wielu ciekawych wersji bluesowych i rockowych z wersją Led Zeppelin na czele. Właśnie na bazie tej wersji bazował Zakk Wylde i wyszło to poprawnie acz kwadratowo – zdecydowanie naturalniej wyszedł im cover Black Sabbath. The Hammer & The Nail” to radosna, lekka country rockowa piosnka do potupania. Całość kończy 11879 wersja „Come Together” – nie mają litości z tymi Beatelsami…  

Album ten warto przesłuchać choćby dla samych solówek, w innym przypadku też może odsłuch okazać się ciekawym doświadczeniem, dobra pozycja by na chwile chociaż oderwać się od tego czego słucha się na co dzień. Jest to z pewnością bardzo dopracowany i profesjonalny album w który włożono wielki wysiłek. Dziwi mnie niekonsekwencja Zakka w numerowaniu płyt. Gdy tytułował piąty album Black Label Society - Hangover Music Vol. VI(2004) – wliczył solowy debiut Book of Shadows(1996) ale pominął bliski stylistycznie jedyny album Pride & Glory. Zwarzywszy na tak osobisty charakter tej płyty o czym świadczą teksty na niej zawarte dedykowane Mamie i Tacie. Oczywiście jest to nic nieznaczący drobiazg ale jednak intrygujący bo przecież ostatecznie ojciec nie wyparł się swojego dziecka bowiem utwory Pride & Glory znaleźć można na kompilacjach Black Label Society. 

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura