Ignatius Ignatius
187
BLOG

Satan's sitting there, he's smiling - Relacja z koncertu

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 5

To, że 11.06 odbył się najbardziej wyczekiwany koncert dla metalowej braci i miłośników rocka nie ulega żadnym wątpliwościom. Na ten koncert Polacy czekali długie lata, gorączkowe niecierpliwienie narastało z chwilą gdy okazało się, że żywa legenda zagra w naszym kraju, nie trzeba chyba dodawać w jakim tempie rozeszły się bilety na to wiekopomne wydarzenie…

 Koncert rozpoczął się bardziej niż punktualnie(!), co zdecydowanie jest bardzo dziwne. Na pierwszy ogień poleciał oczywiście „War Pigs” – ciężki działa zostały wytoczone na pierwszy ogień. Set koncertu był bliski ideałowi aczkolwiek pewnie nie jednemu brakowało przynajmniej kilku utworów ale cóż się dziwić – w przypadku Black Sabbath satysfakcjonujące w pełni byłoby zagranie od deski do deski pierwszych sześciu albumów. Z drugiej strony niezależnie co by zagrali i tak byłoby niesamowicie. Osobiście uważam, że kosztem któregoś z nowych utworów, które do najkrótszych nie należały, można było wrzucić „Sabbath Bloody Sabbath albo „Symptom of The Universe” na które czekałem do końca koncertu.

Dość narzekania bo to zakrawa o bluźnierstwo, koncert był niesamowity, cieszyło oko i ucho kondycja weteranów Heavy Metalu, Ozzy cały czas klaskał, machał rękoma, bił pokłony, chłodził rozgrzaną do białości publikę wiadrami wody. Atmosferę zakrawającą o psychodelię kreował Ozzy, który co kilka utworów kukał na co publiczność chętnie odpowiadała tym samym. Niby nic szczególnego ale jak większość hali zaczyna nieskoordynowanie kukać to efekt jest naprawdę porażający - za co zresztą Ozzy dziękował swoim standardowym wyznaniem miłości i szczerym błogosławieństwem. Przerwę miał tak naprawdę dopiero podczas solowych popisów najpierw, krótkie ale treściwe solo na basie Geezera Butlera, następnie zapierające dech w piersiach „Rat Salad” w którym wyżył się na swoim instrumencie perkusista Tommy Clufetos – mega szacun dla tego pałkera, sam na sam ze swoim zestawem perkusyjnym, o mało nie spowodował katastrofy budowlanej. Myślę, że Bill Ward byłby dumny a na pewno jest spokojny, że rzeczywiście nieprzypadkowa osoba towarzyszy Black Sabbath na koncertach. Brzmienie było idealne, jednym z najlepszych momentów koncertu był arcymonumentalnie zagrany „Black Sabbath”, które w dużym stopniu skutecznie zabijało, właśnie za sprawą potężnie nagłośnionej perkusji.

Oczywiście głównym aktorem tej sztuki był doktor honoris causa Tonny Iommi, nie przypadkowo nazywany mistrzem riffów, każdy utwór został odegrany podręcznikowo, jedyne do czego można się było przyczepić to jeden z riffów w „Dirty Woman” ale to naprawdę detal w porównaniu do reszty dwugodzinnego misterium. Od początku do końca Tony czarował swoją gitarą mrocznymi riffami – nic dziwnego repertuar zdominowany był przez pierwszą połowę lat ’70 z naciskiem na dwie pierwsze albumy. Stan emocjonalny publiczności przewyższający euforię przy dźwiękach wspomnianego „Black Sabbath”, „N.I.B.”, „Behind Wall of Sleep” nie mówiąc o reprezentantach z Paranoid zasługuje na osobny artykuł. Zdecydowana większość osób wiedziała po co przybyła do Łodzi przez co Książę Ciemności nie musiał za bardzo zabiegać o rozkręcanie ludzi, którzy naturalnie poddawali się energii bijącej ze sceny. Szczególnym popisem kunsztu gitarzysty była krótka wiązanka z Vol. 4: „Under the Sun/ Every Day Comes and Goes” i „Snowblind”. Autor niniejszej relacji odpływał w zasadzie przy każdym utworze, ale największe wrażenie zrobiły na mnie „Faires Wear Boots” i „Children of the Grave”, zwłaszcza ten drugi, który brzmiał niemal jak na płycie dzięki szalonej grze Tommiego Clufetosa. Dosłownie, żelaznym punktem koncertu był oczywiście „Iron Man”, po pierwszych taktach wybitych przez perkusistę Atlas Arena w momencie oszalała z radości, która już towarzyszyła do końca koncertu. Cała hala na stojąco biła brawo i skandowała „one more song”. Dziwna sprawa, zwykle krzyczy się „jeszcze jeden” – opcjonalnie „jeszcze siedem” lub klasyczne „na-pier-dalać” a tu proszę jaki popis znajomości ojczystego języka Ozziego.

Już się ucieszyłem z wstępu z „Sabbath Bloody Sabbath” ale musiałem się oblizać smakiem, Black Sabbath niczym innym nie mógł się pożegnać jak „Paranoid”, wszystkie sektory stały na baczność i chłonęła całą sobą tą historyczną chwilę o, której w kuluarach jeszcze długo będzie przeżywana.

Oprawa koncertu była surowa i bez większych fajerwerków– tutaj swą hegemonię roztaczały prawdziwie czarne dźwięki. Koncert życia? Na pewno chodź w głębi serca łudzę się, że Panowie z Birmingham przyjadą do nas jeszcze raz kuć Metal póki gorący.

W tym miejscu mógłbym pojechać po skandalicznych „niedociągnięciach” organizatorskich ale cóż to jest przy fenomenie tamtego historycznego gigu.

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura