99% of EVIL
99% of EVIL
Ignatius Ignatius
90
BLOG

Corruption: Virgin's Milk (2005) - Recenzja

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Dawno nie miałem takiej zagwozdki jak z szóstym krążkiem Corruption. Pierwsze odsłuchy były dla mnie rozczarowujące, o ile zmiana na linii gitarniczej okazała się trafna, Thrashu został zastąpiony dwoma wioślarzami – Opathem (m.in. Leash Eye) i Erolem (również związany z Leash Eye – machnął im okładkę singla). To jednak znów spuszczono z tonu, stawiając jeszcze bardzie na klimat niż wymiatanie. Uspokajam, nie oznacza, że album tonie w balladach czy czymś w tym stylu. Chodzi o to, że… a zresztą sami zobaczycie.

99% of evil

99% of hell

69 ways to become the devil

666 say it before you die

Okładka zdecydowanie bardziej grzeczna niż seria poprzednich, idealnie by się nadawała na którąś z okładek Drinkersów – zwłaszcza, że i tytuł przecież może kojarzyć się z High Proof Cosmic Milk (1998), chociaż zdecydowanie tytułowi bliżej do innego słynącego niegdyś z pikanterii zespołu – Red Hot Chili Peppers: Mother’s Milk (1989). Jednak to tylko graficzno-tytułowe skojarzenia, bo muzycznie nadal jest to pełnokrwisty stoner w wykonaniu Corruption. Otwierający utwór tylko utwierdza w tym przekonaniu, „99% of Evil” to kawał radosnego rozbrykania, mięsisty kawałek podbity soczystym basiurem, energetyczny numer na dobry początek (złego?), proste riffy, tempo, do którego przyzwyczajani byliśmy już na krążku poprzedzającym. W połowie następuje załamanie, bardziej złowrogo brzmią gitary, głos Rufusa jakby upomina się o brakujący procent. W kulminacyjnym momencie następuje eksplozja z jazgotliwą solówką, która słodko ciągnie się i ciągnie. Długi ciężki walcujący finisz wieńczy ten wyskokowy utwór. W tym momencie sobie myślę – zespół w formie, dobra passa trwa, kolejna git płyta w dyskografii zespołu rodem z Sandomierza.

Pierwsze sekundy drugiego na liście „Hey You” i następuje bezwolny opad szczęki – bynajmniej z podziwu. Gdzieś ten swawolny riff na basie słyszałem… To przecież „Ernestine” z dwójeczki… Przearanżowany, zagrany czyściej, możliwe, że troszeczkę szybciej, z zdecydowanie bardziej przystępna manierą wokalną, zmienionym tekstem i tytułem… Jakby nie patrzeć jest to autoplagiat, bo Bacchus Songs (1996) był regularnym albumem – gdyby to był odzysk z taśmy demo, to sprawa wyglądałaby inaczej. Problem jest niestety szerszy, po przesłuchaniu albumu, okazało się, że to nie był wyjątek. Dranie prawie pół płyty oparli na tamtej kasecie, nagrywając jeszcze raz: „Sweet Misery” – tu, jako „Invisible Cry”, „I Distend”, jako „Disbelief” a nawet instrumentalny „Freaky Friday”, któremu tytułu nie zmieniono. Tu już może jest to moje przewrażliwienie, ale zamykający album „E.C.E.G.” dziwnie kojarzy mi się z „Ride the Dragon”.

Wszystkie wyżej wymienione kawałki oczywiście zostały odpowiednio przearanżowane i wpasowują się dzięki temu w ówczesną, nadal aktualną stylistykę. Zdecydowanie dużo lepiej to wyszło niż, prototypowe przedsięwzięcie, jakim było odświeżenie „Lubricant Rain” na Orgasmusica (2003), który stanowił niezobowiązujący dodatek. Tutaj rzecz jest dużo poważniejsza fan zespołu otrzymuje te same, nieco zmienione utwory na regularnej płycie. Gryzłem się z tym jakiś czas, bo z drugiej strony przyznać, trzeba, że nowe wersje są bardzo dobrze zrobione, nie mam mowy tu o kalce, pojawiają się różnego rodzaju smaczki, do jakich nas zespół przyzwyczaił.

Najbardziej chyba stracił „Freaky Friday”, który miał unikatowy klimat na kasecie, te wszystkie ledwo słyszalne efekty potęgowały apokaliptyczna atmosferę. Na szczęście clue utworu, czyli pasaż Anioła gniecie tak jak w pierwowzorze. Od strony gitarowej jest równie sympatycznie a nawet jest moment, który zaskakuje, - mowa o pojechanej, solówce w połowie kawałka. Sam utwór się wydłużył o całe półtorej minuty, gdzie wciśnięto na koniec kolejną smakowitą partie solową. 

Jednak szczerze mówiąc, pozbawiony „chuja” , tzn. skandowania na początku „Invisible Cry”, to już jednak nie to samo. Czasem brakuje ohydy pierwowzoru, z drugiej strony dopieszczenie utworu ma też swój urok (zwłaszcza partie perkusyjne Melona pod koniec). Wersja z 2005 roku jest bardziej wygładzona, ugrzeczniona – zapomnijcie amoku, w którym P.Honre nawoływał do wojny ostatecznej. Co ciekawe o ile „Freaky Friday” został wydłużony to już „Disbelief” jest krótszy od pierwowzoru o całe dwie minuty. Bardzo pogmerano w tym kawałku, jest to chyba najbardziej radykalnie zmieniony utwór – zwłaszcza pod kątem wokalnym, dużo więcej się dzieje.

Z jednej strony rozumiem krok zespołu, Bacchus Songs (1996) po tylu latach mógł być nieznany dla wielu fanów, którzy swoją przygodę z zespołem zaczęli od Pussyworld (2002). Zwłaszcza, że nowe raczej się bronią, nie odstają od reszty materiału. Na korzyść tego kontrowersyjnego zabiegu przemawia jeszcze fakt, że, część starszego materiału została uratowana od zapomnienia, dzięki dostosowaniu go do aktualnego repertuaru. Co za tym idzie mogła być włączona do koncertowego setu, a to chyba jest najważniejsze.

Przejdźmy teraz do reszty materiału premierowego. Jest na czym ucho zawiesić, „Murdered Magicians” to mieszanie w średnim tempie, dynamiczny kawałek, z nienachalnym riffem, wesoło szeleszczącymi talerzami w tle. W połowie miażdżące spowolnienie obrotów zahaczając o klasycznie doomowe lejące się rejony. Pasaż ten leje się i leje, po nim następuje eskalacja rozwydrzonej solówki gitarowej i powrót do motywu przewodniego.

 

Lucy

Lucy was always fair

Lucy Fair

Jednym z największych zwycięzców i prawdziwych ozdób tej płyty jest promujący album „Lucy Fair” – o ile teksty utworów na poprzedniej płycie raziły mnie swoją infantylną pretensjonalnością, tak tu już się to nie rzuca w uszy. Jednak obrazek stworzony do niniejszego kawałka budzi niesmak, zarówno wykonaniem jak i sztampowym tematem – chyba za dużo zespół przebywał z Nergalem i spółką… Szkoda, bo jak zaznaczyłem na wstępie, jest to wyśmienity kawałek. Psychodeliczny wstęp, toporne tąpnięcia przerywające chwilowy odjazd. Szybko jednak wracamy d tego nerwowego riffu, warczy złowrogo bas Anioła, wokal Rufusa idealnie wpisuje się w nastrój utworu, wszystkie smaczki w postaci szeptów i groteskowo-ekstatyczne falsety rozbroją największych twardzieli. Szkoda tylko, że kawałek jest taki krótki, śmiało mógłby zostać rozbudowany na miarę „Pussy Quest & Chain Saw Hash”.

Poniżej koncertowy występ z słynnymi Lucynkami. 



Następny na liście świeżynek jest „Fake Demon” –trochę przypalony kawałek, krowie dzwonki rządzą, leniwie się snujący, kopcące się riffy, marzycielski utwór drogi, prosty, poukładany, z miejscem na mieszanie. Dużo więcej życia zdecydowanie wnosi „Prophet” – nieprzenikniona ściana gitar, entuzjastyczne nawoływanie do spalenia Babilonu. Riffy bujają aż miło, idealny na koncerty by poddać się falowaniu tłumu. Kawałek o przebojowym potencjale, śmiało mógłby występować w roli kolejnego singla. Przymulająca smutna solówka poprzedza ostateczne starcie, w którym dramaturgia utworu trzymana jest w ryzach do końca, niespokojny riff nie odnajduje ostatecznie ujścia.

Ostatnim nowym utworem, jest zarazem ostatnim na płycie. Jest to kolejna przejmująca ballada, bardzo klimatyczny, wręcz narkotyczny „E.C.E.G”. Ten tajemniczy akronim to oczywiście słowa, z rezygnacją padają w utworze, które okażą się prorocze dla pewnego wydarzenia, jakie wiążą się z Corruption, ale o tym, kiedy indziej…

Easy come, easy go

Gęsta atmosfera budowana przez partie gitary jest taka, że aż można ją kroić nożem, opary smutku oblepiają, zatrzymując na dłużej. Refren śpiewany dziwnym, delikatnym, bezbronnym głosem

Whenever you feel that you could live forever

Live on today

Wherever you may go with your love together

Life's never the same

Do żywego dotykają ciężarem emocjonalnym wykonania. Znów mam ambiwalentne odczucia, na przekór, w połowie budzi się rock’and’rollowe rozpasanie, w dodatku jedne z lepszych na płycie. W jednej chwili rozwiane zostaje poczucie tęsknoty, która zostaje zagłuszona perkusyjna kanonadą i krzepkim riffem. Seria przydatnych życiowych rad na wpół wykrzyczanych i deklamowanych ostatecznie spychają w zapomnienie wszelkie troski.

Don't jump into water if you cannot swim

Don't say any prayers if you don't believe

Don't say "yes" if you don't understand

Don't become a whore if you cannot pretend

Never talk of tears if you didn't cry

Don't be a politician if you cannot lie

Even if you're scared never show your fear

Don't you think of murder if you couldn't kill

You don't know the pain if you didn't love

Never want more if you have enough

Never turn your back on one who needs support

You may believe in justice but never in the court

Always keep your promise, never break you vow

Don't you lead the blind if you don't know how

You shouldn't leave the theatre if the show goes on

Never give advice if nobody aska for one…

Ostatnia rada przynosi cień wspomnienia dołującej aury, która zachęca, aby zapodać utwór raz jeszcze.

Tak kończy się, wyjątkowo krótki jak na Corruption album – niespełna 45minut. Świadomość, że zbudowany w dużej mierze z odzysku powoduje poczucie zdecydowanego niedosytu. Zastanawiałem się, czy to oznaka wypalania się zespołu, brak pomysłów i presja wywiązania się z umowy? Po przeczytaniu jednego z wywiadów z Aniołem, lider rozwiewa powyższe wątpliwości, ponadto zdradzając zaskakującą informację. Okazuje się, że niniejszy album jest concept albumem (sic) i rzeczywiście biorąc ten fakt pod uwagę może się zmienić postrzeganie Virgin’s Milk (2005). Zdecydowanie jest to niejednoznaczna płyta, zresztą nieistotne, ważne, że dobrze się jej słucha. W pewnym sensie wyciągnięto wnioski i nie uświadczymy na krążku zapychaczy. Po tym albumie zespół zafundował fanom dłuższą przerwę.  

Code for today is Corruption anyway



Zobacz galerię zdjęć:

Stonerowi korupterzy
Stonerowi korupterzy
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura