Pussy, pussy, pussy, come on in pussylovers.
Pussy, pussy, pussy, come on in pussylovers.
Ignatius Ignatius
180
BLOG

Corruption: Orgasmusica (2003) - Recenzja

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Pionierzy stonera w Polsce, po latach smuty nabrali wiatru w żagle i rok po świetnym Pussyworld (2002), poprawił albumem w innym stylu – z jednej strony jeszcze bardziej podkręcono jajcarską stronę Corruption, z drugiej strony niepotrzebnie silił się na zespół „zaangażowany”. Stylistycznie oczywiście zespół dalej penetruje pustynne terytoria.

Orgasmusica (2003) to kolejne muzyczne ucieleśnienie nieśmiertelnej dewizy - Sex, drugs (beer?) and rock n’roll. Wszystkie wyżej wymienione składniki biją i krzyczą już z samej okładki zdobiącej album.  Co ciekawe za, którą stoi Graal. Nie muszę dodawać, że obrazek – zawierający wszystko co najważniejsze dla rock and rollowca, bardzo wyróżniał się na dziale muzyki metalowej. Zdominowanej przez ponure przedstawienia rozkładu, leśne pandy, rażące sztucznością komputerowe projekty rodem z gier RPG – nawet słynący z tego typu estetyki Acid Drinkers w tamtym czasie zrobił się bardziej „poważny”. Wspomniane zaangażowanie to przewija się w bardzo pretensjonalnych tekstach, tak naiwnych, że wręcz karykaturalnych. To można tłumaczyć tlącym się młodzieńczym idealizmem, może jest to po prostu satyra?

Freedom to my people

Freedom to my land

Boiling generation

Power of a kind

 

Love

Unity

Right

Anything

 

Orgasmusica (2003) to kolejna godzina soczystego stonera, zespół nieco spuścił z tonu, wygładził brzmienie i przywalił paroma hiciorami. Przyczynę doszukiwałbym się w odejściu jednego z gitarników - Elektryczny nie zagościł długo miejsca w ekipie. Już „Blasting Foreskins”, który otwiera album, unausznia pewne zmiany. Wokalista w roli konferansjera budzi nas na samym początku. Bujający riff, solidna praca perkusji – bardzo ciekawy efekt przestrzenności, Melon odgrywa w tym kawałku równomierną rolę co gitarzyści. Trochę blaszanie brzmi werbel, ale można się przyzwyczaić. Pod koniec przejmujące riffy mające coś z „Pussy Quest & Chain Saw Hash”, przewijają się z tymi bardziej krnąbrnymi. Bardzo dobry początek, zobaczmy co się będzie działo dalej.

Wake me up

Fill me up with your love

 

Chyba nawoływania do pobudki nic nie zdziałały, albo noc była długa i pełna atrakcji, skoro drugim kawałkiem jest „Sleeper”. Równie nabuzowany pozytywną energią kawałek, Rufus śpiewa z entuzjazmem, pozwala sobie nawet na sielskie Di-di-da-dą i inne wokalne żarty, które nie raz się przewiną w tym i innych utworach. Zdecydowany kandydat na przebój tego albumu. Frywolny na miarę tytułu albumu, przyjemny kawałek.


W „The Angel and the Beast” mamy do czynienia z cięższym riffem, za rogiem czai się rwana wstawka Anioła, wesołe pohukiwanie i nasz rollercoaster zaczyna lawirować, co jakiś czas karkołomnie przyspieszając. Jest to wesoły, melodyjny rozrabiaka, który powstał na bazie „Pole Nation” z promówki z 1998 roku, tu odpowiednio dopieszczony, doszlifowany, z zmienionym, zdecydowanie bardziej odjechanym tekstem. Świetne pokręcone riffy i dziwna atmosfera z dłużącą się jazgotliwą, surową solówką. Gęstsze, mocniejsze pasaże najbardziej robią zwłaszcza, gdy perkusja Melona nabiera odpowiedniej siły rażenia. Nie ma lekko „Flying Carpet” to też zawodnik klasy ciężkiej. Szorstki, brudny, potężny stonerowy oklep. Drapieżny, krwio/browaro/bourbonożerczy riff przełamywany krótkotrwałym podniosłym wtrętem. Toporne bicie kontrastuje z czystym, łagodnym niepozbawionym siły i kłów wokalem.  Zdecydowanie jeden z bardziej energetycznych momentów na płycie.


                                                                                              Am I bad to the bone?

Am I evil like the fallen one?

Light is weak

I am drowning in darkness

I see black

My blood is no longer red


Się szataństwo panoszy na tej płycie – „In League with the Devil” to pijacki bluses, mocno trykający kawałek. Rozlazły i dekadencki, w którym znów Rufus bawi się swoim głosem (można powiedzieć, że jest to zapowiedź drogi, która rozwinięta będzie na następnym krążku). Klasyczny, dojrzały i szczery do bólu kawałek, nic dziwnego, że i dziś się przewija przez setlistę Corruption. Długi finał z solówką jakby od niechcenia, w tle miło akcentowany bas Anioła dopełnia całości. Zdecydowanie jest to ozdoba tego albumu, i jeden z najlepszych kawałków jakie Corruption poczynił.

Świetnie, że zespół postanowił zadbać o dynamikę i po wolniejszym kawałku dołożyć do pieca zwartą lutą zatytułowaną „Revenge”, ale niestety, Adaś 'Nergal' Darski zmaścił im ten niekiepski utwór. Jego straszliwy ryk niestety nijak nie pasuje do tej stylistyki. Szkoda naprawdę, bo to jest jeden z szybszych, bardziej czadowych kawałków na tej płycie. W zupełności wokal Rufusa by wystarczył, punkty kulminacyjne, wyszły wręcz groteskowo. Zdecydowanie o piekłolepiej wyszły Nergalowi ficzuringi na płytach Vader i Frontside.

Jednym z tych wspomnianych pretensjonalnych kawałków jest „Groovy Liberator” ten wesoły, wolnościowy zryw jeszcze w swej naiwności byłby do przełknięcia, gdyby nie te deklamacje w środku. Dobrze, że chociaż reszta daje radę i to bardzo. Gdyby nie przydługawe żartobliwe intro w „Baby Satan”, byłby to kolejny niezobowiązujący kawałek na miarę kilka wcześniejszych podobnych. Ot takie orgasmusicowe optymistyczne popierdalanie. Ulatujące w zapomnienie przy majstersztyku jakim jest „I Used to Know the Little Red Ridding Hood”. Jest to zdecydowany unikat na tej płycie, gdzie zespół, z Rufusem na czele, przeszli sami siebie. Każda poprzednia płyta posiadała, taki nietypowy numer z którym się później kojarzy. Na Bacchus Songs (1996) było ich więcej, ale chodzi oczywiście o „Ride the Dragon”, Pussyworld (2002) miał „Pussy Quest & Chain Saw Hash”, w którym wspomniana została królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków, teraz przyszedł czas na alternatywną opowieść o czerwonym kapturku,

I used to know the Little Red Riding Hood

I used to know the little red bitch

She set me up with killing her grandma

I used to know the little red witch

Także tradycji stało się zadość, i również na tej płycie znalazł się kwaśny odjazd, tym razem lżejszego kalibru, ale w jakże zaskakującej odsłonie. Wracamy do konwencjonalnego wymiatania. „Demon by My Side”, z perspektywy czasu dużo lepiej wchodzi niż taki „Baby Satan”, nie wiem w czym rzecz, bo początek jest bardzo typowy, co jakiś czas praca gitar zostaje srogo zagęszczona, wzniecając piaskową burzę – jest to jeden z nielicznych utworów, który, śmiało mógłby się znaleźć na Pussyworld (2002). Depcze mu po piętach „Hate the Haters”, który, jest kolejnym przykładem przekombinowania – pretensjonalność wstawki, będąca dedykacją dla haterów (nie żebym był językowym purystą, ale wyjątkowo razi mnie powszechne użycie tego słowa), brzmi jakby żywcem ją wyrwano z hardcore’owego okresu Frontside. Na szczęście gitarowa ściana jaką postawiono po niej, rekompensuje chwilowy niesmak.

Powoli zbliżamy się do końca przygody, gdzie napotykamy na rasową balladę pt. „Candelight”, która cholernie dobrze im wyszła. Smutek bije się z goryczą i trudem pogodzenia się z bezsilnością. Delikatne gitarowe ozdobniki podkreślające powagę tematyki kontrastują z całokształtem. Wyjątkowo słusznie zostawiono ten utwór na sam koniec. Pozostawia słuchacza w lekkiej zadumie, na parę chwil, nim zgasną ostatnie pomruki gitary basowej - jakże podobne do tych z „Der Ubermensch”. Analogicznie równie szybko atmosfera zostaje rozładowana poprzez ukryty żart.

Jako bonus na koniec wrzucono remake jednego kawałka z Bacchus Songs (1996) - „Lubricant Rains 2003”, który niestety delikatnie mówiąc nie wyszedł najlepiej – zdecydowanie brakuje w nim ohydy oryginału. Ten łyk skwaśniałego wina, niestety okaże się symptomatyczny.

Jest to zdecydowanie bardziej zróżnicowany album, słychać, że zespół doskonale się bawił wznosząc się na swoje twórcze wyżyny. Z drugiej strony nie obyło się bez wad, Orgasmusica  (2003) jest nierówną płytą, ma widoczne spadki jakości, roi się tu od zapychaczy. Mimo to równie dużo tu frapujących momentów, doskonałej zabawy, i typowego dla tego zespołu czarnego humoru. Gdyby może trochę dłużej popracowano nad tym albumem. Skrócono go o parę zbędnych minut, to możliwe, że byłby to album na miarę muzycznego orgazmu. Tymczasem jest to kolejna zacna pozycja, która sprawi fanom wiele przyjemności – tylko i aż tyle.



Zobacz galerię zdjęć:

Album nagrywał kwartet, a na zdjęciu jest kwintet - ki diabeł?
Album nagrywał kwartet, a na zdjęciu jest kwintet - ki diabeł?
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura