Target niniejszej pozycji
Target niniejszej pozycji
Ignatius Ignatius
132
BLOG

Black Label Society: Shot to Hell (2006) - Recenzja

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Tempo wydawania z roku na rok kolejnych płyt, musiało się kiedyś skończyć, wcześniej odbijając się na ich jakości. Siódmy krążek zdobiony przez niecodzienną jak na Black Label Society okładkę* potwierdza niestety powyższe zdanie. Zakonnice grające w bilard mogły zwiastować muzykę z jajem, wyluzowaniem jakiego brakowało na ostatnich kilku płytach. Niestety przewrotnie okazało się, że w dużej mierze adresatem Shot to Hell (2006) są zakonnice i ewentualnie panie nie konsekrowane w zbliżonym do nich wieku. Jakże słusznie, że zrezygnowano z zmiany pierwotnego zamysłu - zobaczyć go można na singlu Concrete Jungle (2006). Strzelby mogłyby być mylące dla potencjalnego nabywcy niczym okładki Eagles dla niezorientowanego słuchacza. Swoją drogą strona „A” i „B” to jedne z nielicznych słuchalnych utworów jakie znalazły się na siódmym woluminie zespołu Zakka… Nie wyobrażacie jak bardzo po przesłuchaniu niniejszego albumu, w moich uszach nagle zyskał krążek go poprzedzający.  

Co w takim razie jest nie tak z tą nieszczęsną płytą? W zasadzie jest to powielenie stylu z Mafia (2005), tylko, że w znacznie rozciapcianym wydaniu. Jest to kanapka ala Zakk Wylde z sosem mdląco łagodnym czasem przez  niechlujstwo  przygotowującego kanapkę musiał się ubrudzić nóż w pikantniejszej musztardzie (wspomniane utwory z singla czyli dwa pierwsze na liście – „Concrete Jungle” i „Black Mass Reverends”, które bardzo dobrze zapowiadały ten album.

Ten pierwszy zaczynający się bardzo podobnie jak „Fire It Up”, tylko, że niestety, wyczuwalna jest niemoc i znużenie. Zmęczenie materiału ewidentnie słychać w tych ostrzejszych kawałkach. W ogólnym rozrachunku bardzo przeciętny utwór, jak na tę konkretną płytę – zdecydowanie jeden z najjaśniejszych punktów programu. Ten drugi z soczystym intro zagranym na basie, tłustym, masywnym brzmieniu, zwartymi, trochę leniwymi riffami. Zakkowskie „hamulce” w tle co chwile migają niczym napastliwy neon, krzyczący BLACK LABEL SOCIETY. Trzeci kawałek „Blacked Out World” jeszcze stara się trzymać poziom, jest to już bardziej klimatyczne, granie – stonerowy początek, z czasem lekko zaostrza się, jednocześnie asekuracyjnie, przebojowo zaczyna zawodzić Zakk. Bardzo niezobowiązujący kawałek, z kapką psychodelicznego nadzienia w środku. Po tym lekkim zjeździe następuje krótki atak partii solowej. Niestety chwilową passę przerywa „The Last Goodbye” – tytuł w zasadzie mówi sam za siebie. Do bólu przesłodzona, ckliwa balladka, z nieodłącznym pianinkiem i na domiar złego w punkcie kulminacyjnym przewijają się smyki z marszowymi werblami i solówką słodszą od waty cukrowej. „Give Yourself to Me” próbuje zrównoważyć poziom cukru, wracając do klimatów z pierwszych trzech kawałków, tylko, że wypada jeszcze bladziej, może nie licząc solówki – te poniżej pewnego poziomu raczej nigdy nie schodzą. Reszta jest niestety jałowa. O zgrozo w „Nothing’s the Same” znów wracamy do przepitolonej matni, będąca niemal kontynuacją „The Last Goodbye” – ile można?!

 Life is good, life is fine

Pull the trigger one more time

Tym razem na miano antidotum sili się „Hell is High”, który szczęśliwie bardziej przekonuje mnie niż „Give Yourself to Me”, może to za sprawą udanej dramaturgii tekstu i korespondującej z nim warstwy muzycznej. Jeden z najlepszych kawałków na płycie. Mylący (na całe szczęście) dłużący się wstęp do „New Religion” to również mocny punkt tego krążka (mocniejszy byłby zwłaszcza, gdyby skrócić to intro o co najmniej minutę). Właściwy kawałek zaczyna się nerwowym, rozedrganym riffem, w końcu dostajemy namiastkę Black Label Society. Szkoda, że tym razem solo zmiękcza całokształt, zamiast nadać większego dynamizmu. Rzeczywiście dawno nie było ballady, tytuł „Sick of It All” idealnie obrazuje odczucia przesytu tego typu potworków. „Faith is Blind” znów na chwilę sprawia, że wraca wiara w Zakka i jego zespół. Kawał dobrego chropowatego wymiatania. Wymodlony masywny, heteroseksualny zgrzyt gitarowy i buzujący chaos w partii solowej przypomina o najlepszych blacklabelowskich dokonaniach. Tak zgadliście, ledwo człowiek zaczął tupać nogą a tu znów wolny przymuł się nawinął. Przynajmniej nie jest to nic podobnego do poprzednich kawałków tego typy. Akustyczny, nostalgiczny ale pozbawiony partii klawiszowych. W dodatku kontrastująca z głównym tematem solo sprawia, że wyjątkowo miło wraca się do tego kojącego utworu. Zwłaszcza, że po nim następuje niezobowiązujący „Devil Dime”, krótki, solidny cios, prosty, motoryczny, najważniejsze, że z życiem zagrany. Album wieńczy „Lead Me to Your Door” niewiele bardziej strawna wersja ulepków od których się mrowi na tej płycie.

Uczciwie rzecz przedstawiając jest tu w zasadzie wszystko za co można cenić twórczość Zakka. Problem jest, że wszystko to dużo lepiej było wielokrotnie wałkowane na poprzednich płytach, w dodatku najbardziej będzie usatysfakcjonowana płeć piękna. Gdyby nie parę wyjątków (które ewidentnie brzmią jak odrzuty) byłaby to niemal tak samo rzewna płyta jak Hangover Music Vol.VI (2004) a nie tego można było oczekiwać, tuż po jednej ostrzejszej płycie. Cóż to chyba taka tendencja, gdy głównodowodzącemu ma strzelić jubileusz, na chwile mięknie i nagrywa ciepłe, rozgotowane kluchy  - czyż nie tak było z  Book of Soul (1996) i Book of Soul II (2016)? Dlatego szczerze obawiam się co wymodzi teraz nasz pocieszny kudłacz.

*Okładka od razu skojarzyła mi się z jedynym długograjem Znöwhite: Act of God (1988).  


Zobacz galerię zdjęć:

Pierwotna wersja okładki
Pierwotna wersja okładki Zakk nie powinien być tak zadowolony
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura