Nikt nie ma wątpliwości KTO pociąga za sznurki w BLS
Nikt nie ma wątpliwości KTO pociąga za sznurki w BLS
Ignatius Ignatius
150
BLOG

Black Label Society: Mafia (2005) - Recenzja

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

W przypadku Black Label Society szósty krążek to dobry czas na podsumowania. Po szybkiej analizie dyskografii Black Labela można szybko wywnioskować, że Zakk lubi kombinować w swoim wypracowanym przez lata stylu. Po piosenkach na kaca wypadało rasowo przywalić i niestety udało to się tylko w pewnym stopniu. Z płyty na płytę siła rażenia stopniowo krzepnie. Oczywiście Zakk nie schodzi poniżej pewnego poziomu - wciąż jest na czym ucho zawiesić na dłużej,  ale jednak sukcesywnie oddala się od specyficznej mocarności Stronger than Death (2000), który traktuje jako wyznacznik jakości dla twórczości gitarzysty. Jest to o tyle dziwne, że od tej płyty Black Label Society doczekał się pełno osobowego składu - obok Ojca Chrzestnego i jego prawej ręki (Craiga) zespół dorobił się żołnierzy: drugiego wiosłowego w postaci Nicka Catanese - z Zakkiem spotkał się na planie filmowym Rock Star (2001). James LoMenzo, który w pełni przejął obowiązki basowego. Odświeżenie składu i odciążenie Zakka powinno wpłynąć stymulująco, niestety dopływ świeżej krwi nic nie wniósł oprócz rozcieńczenia szlachetnego trunku. Tak jak już wspominałem nie jest to zły album, znajduj się na nim kilka solidnych ciosów ale jednak bardziej mi robi już The Blessed Hellride (2003).

 Co w takim razie nie wyszło? 

Dobrze pokręcone intro w „Fire it Up” zwiastuje bardziej luzackie podejście do tematu co po przesmęconej Hangover Music Vol. VI (2004) jest bardziej niż trafionym zabiegiem. Tym co się szybko rzuca w uszy jest kolejna zmiana maniery wokalnej - wszechstronność Zakka od zawsze budziła podziw i poklask. Okrutnie chropowaty zakrawający o groteskę wokal, w odpowiednim momencie zostaje wygładzony. czysto heavy metalowe gitarowe grzmoty, solidne riffy, dopieszczone solóweczki – bardzo obiecujący początek. W podobnym tonie tylko, że bardziej gniewnie zaczyna się „What's in You” - tutaj jakby próbuje cofnąć się gdzieś w okolicach 1919 Eternal (2001), z tą różnicą, że niestety jest to marna namiastka, utwór jest płaski i suchy, maniera, która w poprzednim utworze była czymś świeżym, zdążyła się właśnie przejeść. Pierwszym poważnym kandydatem na mafijny hiciur jest „Sucide Messiah” – o to właśnie chodzi w Black Label Society, do bólu wyldowski, z pomysłem i głębią, której brakowało w poprzednim utworze. Kawał dobrej solówki, wszystko jest na swoim miejscu i jest co ponucić przy goleniu. Finał to moment bardziej klimatyczny, pełny zadumy, który przygotowuje do ostatecznego sola. Krótkie pianinkowe intro w „Forever Down” to tym razem zmyłka, na pitu pitu jeszcze przyjdzie czas. Kolejny vintage heavy metalowy kawałek, i to niestety eksponujące anachroniczne elementy gatunku, sytuacje ratuje solidne solo, ale to trochę za mało. Niestety nie obyło się bez kolejnej smutnej dedykacji – „In This River” zadedykowany został nieodżałowanemu ś.p. Dimebagowi Darrelowi - utwór ten co prawda został napisany jeszcze za życia Dimebaga ale jego wydźwięk według autora nadał się jako hołd dla przyjaciela. Przyjemny, delikatny utwór, typowy dla Zakka, kiedy zasiada przy klawiaturze, w tle mruga słodka, pełna ciepła solówka. Gdyby nie poprzedni album, który zdominowany był przez takie klimaty, byłby to miły urozmaicacz, niestety w tym wypadku gdzieś w połowie tej pieśni zaczyna mi się ulewać na tęczowo. Z odsieczą przybywa największy kosior na tej płycie czyli „You Must Be Blind” - z automatu utwór ten wskoczył na listę najlepszych rzeczy jakie wyszły z pod zakrwawionych palców Zakka Wylda - dosłownie rzeźnicki riff, który rżnie zapamiętale niczym sąsiad choinki. Zwichrowana solówka dopełnia dzieła zniszczenia - tak zwichrowany wyldowski heavy metal to ja rozumiem - niestety jedna jaskółka wiosny nie czyni. Interesująco robi się w „Death March”, wolniejszy, mający coś z mechanicznych riffów jakich roiło się na debiucie. Niestety trochę za dużo w tym kawałku przejaskrawionej dramaturgii. Ciekawą robotę odwala Barry Conley, który dotyka utwór minimalistycznym i na wskroś archaiczną elektroniką - nawiasem mówiąc jest to człowiek, który stoi za produkcją kilku blacklabelowskich krążków. 

W połowie drogi natknąć się można na Dr. Octavia - od czapy wrzucony niespełna minutowy popis - w przeciwieństwie do poprzednich płyt tym razem zaserwowany na elektryku. Z trzymanym w ryzach impetem atakuje „Say What You Will” jeden z pyszniejszych kawałków na krążku, solidna dawka ekspresji, tam gdzie trzeba Zakk ryknie, lub pobawi się swoim głosem. Nerwowy, pełny prawidłowo ukierunkowanej dramaturgii utwór z błyszczącą kolekcją riffów. Po porcji czystego rock'n'rolla pora na nawet zgrabnie uszyty psychodelizujący pełen cytatów klasyków kawałek pt. „To Tough to Die”. Na moje ucho mógłby być trochę mniej płaczliwy ale ostatecznie nie jest źle. Intro do „Electric Hellfire” zapowiadało pastisz na kiczowaty heavy metal - na szczęście jest to kawał solidnego groove z tytułowym elektrycznym piekłem, które swym promieniowaniem wypala membranę w głośnikach.

W narkotyczne klimaty wprowadza nas „Spread Your Wings” - aż szkoda, że z tak dobrze zapowiadającego się stonerowego odlotu, brutalnie sprowadzeni zostajemy na ziemię. Rzadko się zdarza żeby wprowadzenie przyćmiło danie główne. Zawodowa solówka pod koniec robi oczywiście swoje i z pełną satysfakcją się jej słucha, ale przez całość utworu cały czas tęskni się za tamtym krótkim majakiem. Do samych korzeni ciężkiego grania dosłownie nawiązuje również „Been a Long Time”, niestety ostatecznie jest to straszny przeciętniak, który nic nie wnosi na tej płycie. Znów odnoszę wrażenie, że mam do czynienia z wypełniaczem nagranego na siłę, tylko jako pretekst do zresztą niczego sobie rozbudowanego popisu solowego. Po którym jeszcze wyłapać można dobrze riffowanie, niestety zduszone w samym zarodku. U Zakka wszystko się musi zgadzać - dwie balladki upchnąć jakoś trzeba. „Dirt on Your Grave” zdecydowanie bardziej do mnie przemawia niż „In Your River” i w dodatku według mnie lepiej nadawałby się w charakterze hołdu dla Dimebaga - idealnie dopasowany patos, bez zbędnego przesłodzenia.  Album zamyka niewymieniony w spisie utworów cover Lynyrd Skynyrd – „I Never Dreamed”.

Niby wszystko na tym albumie czego można od Black Label Society oczekiwać i o właśnie stało się jej głównym problemem. Nie ma tu  krzty czegoś świeżego, żadnej niespodzianki. Pewnie to samo można powiedzieć o poprzednich krążkach, tylko że tamte bronią się same, tutaj wyblakłe patenty nie spełniły swojej roli. 


Zobacz galerię zdjęć:

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura