Ignatius Ignatius
108
BLOG

Black Label Society: Hangover Music Vol. VI (2004) - Recenzja

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Zagadkowa „VI” w tytule piątej płyty Black Label Society, jest kluczem do zrozumienia wydawałoby się nietypowego wydźwięku albumu. Zawiera w sobie wyjaśnienie, skąd taki retrospektywny zwrot w karierze muzyka. Pewne skojarzenie budzić może już sama okładka, ta parka uroczych czaszuń kontempluje przy kielichu wspomnienia samych artystycznych początków usamodzielniającego się Zakka. Widocznie raz na jakiś czas Wylde musi się wyciszyć chwytając za akustyczną gitarę lub poplumkać na fortepianie. Zresztą nawet na „standardowych” płytach tradycyjnie znaleźć można balladki, tu proporcje są radykalnie odwrócone, to zelektryfikowany instrument szarpany pełni rolę dodatku. Nietypowy krążek wiązał się z wyjątkowo licznym składem. Obok duetu Zakka i Craiga, przewinęło się w nagraniu aż trzech basistów – Mike Inez (m.in. Alice in Chains, Ozzy Osbourne), wspominać najlepiej w gronie przyjaciół, nie mogło zabraknąć – Jamesa LoMenzo i Johna DeServio, którzy towarzyszyli Zakkowi w zespole Pride & Glory. Ten pierwszy również przy pracy nad solową płytą. Listę gości zamyka obecność perkusisty Johna Tempesty (m.in. Exodus, Testament), który jednak nie miał za bardzo możliwości rozwinięcia skrzydeł ze względu na specyfikę płyty.

Out of your mind

Oh, you must be crazy or high...

Otwierający „Crazy or High” wolno się rozkręca, solidnie unerwiony wyraźnie zarysowaną gitarą basową Mike Ineza – bardzo miodną robotę odwalił jegomość. Z wspaniałą solówką w punkcie kulminacyjnym. Mroczny trzymający w napięciu kawałek. „Queen of Sorrow”, to już rasowy smęt, choć gitary ponuro i ciężko grzmią, w tle delikatnie akustyczna gitara szeleści. Zakk smutno zawodzi w południowym stylu, jeden z wielu nostalgicznych i przepełnionych tęsknotą utworów. Z tą różnicą, że w odpowiednim momencie przebudza się na moment gitarowy gniew, okraszony ostatecznie ładną, świetlistą solówką. Również w tym utworze gitara basowa daje subtelnie o sobie znać. 

Zdecydowanym faworytem na tej płycie jest „Steppin Stone”, niesamowita, gęsta aura, pesymizm zbliżającego się nieuniknionego, podkreślany przez bicie dzwonu. Słychać, że wiele szczerych emocji Zakk przelał w tym utworze, czego efektem finalnym jest jeden z najbardziej zapadających w pamięć kawałków w jego bogatej twórczości. 

Utwór #4 niestety przynosi pierwszy kryzys, pierwsze trzy utworu budowały napięcie, a tu nagle uchodzi stęchnięte, przykre powietrze banału. „Yesterday, Today, Tomorrow”, to taka amerykańska do bólu popierdółka, Zakk sobie gra na pianinku, smutno podśpiewując, sam biedak nie wytrzymał i porządnie zaryczał, szkoda, że dopiero pod koniec… Miły dla ucha „Takillya (Estyabon)” to kipiąca temperamentem akustyczna miniaturka dla fanów podobnych popisów z wcześniejszych płyt jak np. „T.A.Z.” z debiutu. Lepsze wrażenie sprawia „Won’t Find It Here”, mniej przymula niż poprzedni kawałek, ale ogólnie nic specjalnego. Akustyczna gitara, stonowane, proste perkusyjne bicie, minimalnie rośnie dramaturgia. Uwagę przykuwa na pewno wokalne zaangażowanie Zakka, który bawi się głosem, i w zasadzie jest to jedyny mocny element tego utworu. Jeszcze powiedzmy w połowie utworu następuje mała gitarowa eksplozja (nawet w przeciętniakach solówki błyszczą) poprzedzona psychodeliczną wstawką. W „She Deserves a Free Ride (Val’s Song)” słodkiego pitu pitu ciąg dalszy, szkoda, bo chętnie posłuchałbym czegoś w stylu „Steppin Stone”, ale nie my mamy mówić jak kto ma grać… więc trzeba się z tym pogodzić i pozwolić się Zakkowi „wyszaleć” w tych rzewnych pościelówach.  

Oh, in this house of doom

No one gets out alive

Przyznać trzeba, że ktoś poszedł po rozum do głowy i w miarę poukładał tę płytę. „House of Doom” - w końcu coś słuchalnego, przekornie optymistyczne dźwięki pomimo tytułu. kawałek, Zakk pozwala sobie na odrobinę czadu, kawał southern rockowego ocierającego się miejscami o heavy metal kawałek. Mieszane uczucia budzi „Damage Done” to śmierciorek jeszcze z The Blessed Hellride (2003), który idealnie wpasowuję się w charakter tego krążka – całe szczęście, że wyleciał z poprzedniego albumu. Znów w roli głównej rozczulające pianinko idealne do pobujania się we dwoje. Nawet trochę zadziornych gitarek przewija się, w tle. Obecność Mike’a Ineza na płycie byłaby jeszcze bardziej symboliczna i treściwa gdyby udzielił się w „Layne” - utwór poświęcony, ś.p. wokaliście Alice in Chain Laynowi Stanleyowi. Jest to kawałek na który długo czekałem słuchając tej płyty. W końcu coś na miarę „Steppin Stone” i jedyny na tej płycie, który z nim konkuruje. Tląca się nerwowo gitara, czarowanie mistyczno-rockowym nastrojem, krzyk sprzeciwu, po którym następuje pełen magii, (gdzieś z okolic stonerowych odjazdów), klasyczne psychodeliczne czarowanie, wszystkie składniki zostały podane tak jak być powinny, pianino delikatnie podkreśla aurę niesamowitości, za to bez natrętnego ludycznego festyniarstwa gdzieś z zapiaszczonej pipidówy, która niestety powraca niczym bumerang w „Woman Don’t Cry”, który jest jakby kontynuacją „She Deserves a Free Ride (Val’s Song)” i tym podobnym „prowincjonalnym” potworkom. Bardzo poszarpany jest ten album, co na upartego jest jego urokiem, „No Other” to kolejny zwrot ku bardziej strawnemu graniu, stabilny riff, poważny, ustabilizowany emocjonalnie utwór. Zdecydowanie bardziej twardy niż większość, z wolno rozkręcającą się, momentami zmęczoną solówką. Cover jak cover, nic innego więcej powiedzieć o „Whiter Shadeof Pale” nie można. Zaskakiwać może wybór zespołu, który raczej nie koniecznie kojarzy się z Black Label Society. Ale ciągnie Zakka do klawiatury, „Once More” to kolejny knajpiany przymulacz, tym razem z groteskowo przejaskrawioną manierą wokalną i solidną porcją patosu. W takim nastroju kończy album „Fear”, z tą różnicą, że Zakk łagodnie śpiewa tak jak na pierwszej solowej płycie Book of Shadows (1996). Magiczne tło i konstrukcja utworu, w pewnym sensie nawiązuje do wspaniałego „Layne” czy ze wspomnianej solowej płyty: „Sold My Soul” – to zdecydowanie ta sama półka, nawet od czapy wciśnięta jazgotliwa solówka nie jest wstanie zepsuć tego kawałka – wspaniałe podsumowanie tego całego bałaganu.

The floors that rattle and shake through my head

The doors that slam that wake me in bed

When the truth becomes one big lie

So low you never know when you're high

Ten album brzmi jakby był grany na uporczywym, dającym się we znaki kacu… tak to zdecydowanie muzyka na kaca, idealnie się sprawdzi w sytuacji lekkiego otępienia umysłu. Siląc się na konkluzję, zdecydowanie album (z paroma wyjątkami) odstaje od Pride and Glory (1994) i Book of Shadows (1996), wspomniane momenty sprawiają, że rzeczywiście album jawi się jako godny następca. Czas jednak pozwolił zweryfikować, że Hangover Music Vol. VI (2004) jest o niebo lepszy od Book of Shadows II (2016) – zdecydowanie już wolę bałagan recenzowanego albumu, niż płaczliwy monolit wydany dwanaście lat później. 



Zobacz galerię zdjęć:

Zakk się wypala?
Zakk się wypala?
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura