Ignatius Ignatius
144
BLOG

Black Label Society: The Blessed Hellride (2003) - Recenzja

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Zakk Wylde w pierwszym dziesięcioleciu XXI wieku mknął do przodu z piekielną prędkością. Trzaskał płytę za płytą, na nic nie bacząc (tym bardziej na trendy) robił dobrą blacklabelowską robotę razem z Craigiem Nunenmacher'em. O ile 1919 Eternal (2002) brakowało spójności, tak jego następca błędy poprzednika w znacznej mierze koryguje, przez co albumowi bliżej do Stronger than Death (2000) co już samo w sobie jest rekomendacją. Nie rozumiem, tylko jęku zawodzenia, jakoby Zakk dreptał w miejscu, niczym nie zaskakując – jakby się tego od niego rzeczywiście tego oczekiwało. To co wyróżnia album to jego optymalna długość, klasyczne trzy kwadranse z Black Label Society zlatują jak trzynaście sekund.

Struktura albumu została uporządkowana, tradycyjnie Zakk kaleczy nas porcją szorstkich decybeli by potem starannie niczym oddana sprawie sanitariuszka koi nasze rany w spokojniejszych balladowych dźwiękach (tych momentów, jak zawsze mogłoby być nieco mniej – ale i tak jest lepiej). The Blessed Hellride (2003) to wreszcie album bez zapychaczy, czysty konkretny album. Pierwsza połowa albumu jawi się bez wad, konkretna jazda w takich killerach jak „Stoned and Drunk”, mocarnym „Doomsday Jesus” –Black Label Society w najlepszym wydaniu. Ten pierwszy z lekko podniosłym wstępem, szybko wskakuje w swawolne, awanturnicze rytmy. Bardzo amerykański i beztroski kawał naostrzonego metalu. Już w pierwszym kawałku raczyć się można soczystą solówką

Doomsday Jesus we need you now!

Ten drugi tłusto grzmi niczym dobrze nasmarowany silnik z okładki. Najcięższy gatunkowo oklep na krążku z białą okładką. Zwalające z nóg groove, zjazd w dół i to przesycone grozą wzywanie apokaliptycznego Baranka, który w punkcie kulminacyjnym sprawiedliwie sądzi żywych i umarłych co doskonale zobrazowały partie instrumentalne Zakka i Craiga. Jakby tego było mało role się czasem odwracają w „Stillborn”– sam Ozzy gościnnie użyczył na płycie Zakka swego przyjemnego niczym terpentyna głosu. Dla fanów obu jegomości takie kolaboracje są zawsze w cenie, zwłaszcza, że chyba trudno o bardziej naturalny duet. Sam utwór nieco bardziej uwspółcześniony, z syntetycznie rwaną partią gitary, słychać, że główne skrzypce odgrywają głosy mistrza i jego pilnego terminatora. Przygwożdżeni zostajemy w rozkosznie bujającym „Suffering Overdue”, ciężkie gitary szyją w umiarkowanym tempie, Zakk rozdzierającym głosem drze się by nagle utwór przełamał się w refrenie, zbliżając się niebezpiecznie w balladowe rejony. Standardowy zabieg by wzmocnić nagły atak, galopującego riffu, który z kolei przygotowuje grunt pod treściwe, świdrujące solo. W połowie akustyczna gitara radośnie wita nas w utworze tytułowym. Od razu przywołane zostają klimaty rodem z Złotego Wzgórza, lub spalonej słońcem beztroskiej, południowej prerii. Optymistyczny, lekki, wyciszający kawałek, jak słychać folkowe ciągoty nie opuszczały Zakka na krok. Tego typu stylistyczne wycieczki pozwalają gitarzyście wykazać się swoim kunsztem i innymi środkami wyrazu (jak np. krótka, interesująca solówka).

Po pachnącej schnącej w słońcu trawą sielance, znów odpalamy maszyny z piekła rodem. „Funeral Bell” to amerykańskie do bólu riffy, entuzjastyczny, prący do przodu rytm, jazgotliwie szarpiąca solówka, która pod koniec zostaje wygładzona. Kolejny rasowy przebój z czwartego krążka Black Label Society w pełnej okazałości. Trochę bałaganiarski „Final Sollution” brzmi trochę jak zawieruszony kawałek z Sonic Brew (1998). Metaliczny szczęk i Wylldowskie gitarowe wyjce, odmierzają równe kawałki ponurej pracy. Wokalizy momentami do złudzenia przypominające goszczącego na krążku Księcia Ciemności – jest kilka takich momentów, gdzie może wydawać się, że to Ozziego materiał. Dużo lepsze wrażenie sprawia następujący po nim „Destructive Overdrive”, kolejny przebojowy skurwiel z bezczelnie zawadiackim zacięciem. Zakk zdecydowanie brzmi jak Zakk – wokalnie manifestuje swoją siłę nienachalnymi górkami.

Nie sądzicie, że mogłoby się obyć bez balladki? W dodatku w wyjątkowo przesłodzonym wydaniu… „Blackened Waters” to zdecydowanie nie jest najlepsze przymulanie jakie Zakk napisał. Co prawda kontraktujące, okazjonalnie gniew i rozgoryczenie nadaje smaczku, ale tym zabiegiem nie ratuje całości.  Poprzedni utwór otwiera niezrozumiały dla mnie ciąg smęcenia, który jest czymś więcej niż szczyptą dziegciu. „We Live no More” niepozornie (wręcz niepokojąco) rozkręcający się, z niepotrzebnie zmiękczaną melodią gitarową. Ponownie wokal Zakka ekstremalnie zbliża się do maniery Ozziego. Bezsensownie druga połowa albumu zaniża wysoki standard wyznaczony przez pierwszą. W tym szaleństwie jest reguła, poukładano tak utwory, że w zależności od nastroju i okoliczności można sobie zapodać album od odpowiedniego momentu.

All alone at last

Years roll by so fast

Twisted and insane

The house you built

No longer the same

Zwykle lubię finały z przytupem, tak żeby mi w pięty poszło – Zakk najczęściej na koniec lubi zapodać coś spokojniejszego, tak jest i tym razem. „Dead Meadow” to do bólu southernowa pościelówa, z delikatnym pianinem i skąpą gitarą w tle. Zakk idealnie nawiązuje do własnej twórczości z okresu Pride & Glory (1994). Słychać te dziesięć lat doświadczenia jakie nabrał od tamtego momentu, dzięki czemu utwór sprawia, że słuchacz zapada w nostalgiczną zadumę.

The Blessed Hellride (2003) to jedna z najlepszych płyt Black Label Society, kto wie czy nie najlepsza, by od niej zacząć przygodę z muzyką Zakka Wylda? Gdyby nie zmaszczenie pod sam koniec, byłby to album idealny. Końcówka płyty nie jest przypadkowa, jest to zapowiedź drogi, której cel ziścił się na następnym krążku.  



Zobacz galerię zdjęć:

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura