Ignatius Ignatius
126
BLOG

Black Label Society: 1919 ★ Eternal (2002) - Recenzja

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Trzeci album Black Label Society miał się ukazać pierwotnie pod tytułem Deathcore War-Machine Eternal, jednak ze względu na wydarzenia z 11.09 2001 roku wpłynęły na zmianę na 1919 Eternal (2002), płytę tę Zakk Wyllde zadedykował swojemu Tacie (ś.p. Jerome F. Wielandt zmarł w 2009 roku) co w pewnym stopniu tłumaczy jej ostateczny charakter. Świetna okładka nawiązująca do plakatów propagandowych z czasów II Wojny Światowej odpowiednio podkreśla hołd weteranowi, który walczył w Normandii na plaży Omaha podczas sławetnego D-Day.

Album rozpoczyna „Bleed for Me” po krótkim nieprzyjemnym intro, następuje dzikie wrzaskliwe skandowanie. Poprzedzające wjazd mięsistej gitarowej artylerii. Utwór urozmaicony jest pompatycznym popisem możliwości wokalnych, zmiękczając chropowaty całokształt nadając mu patetycznego wydźwięku. Następujący po nim „Lords of Destruction” to w zasadzie rozwinięcie tematu otwieracza – nawet podobne wrzaski są stosowane jako brutalizujący ozdobnik. Powolne, ciężkie groove metalowe riffowanie uświetnione klasyczną lekko schowaną meandrującą solówką. Gruz sypie się z surowej gitary, niepokojące gitarowe quasimelodie sprawiają, że utwór przykuwa swoją uwagę. Na szczęście kawałek numer trzy pt. „Demise of Sanity” przybywa z odsieczą i rozładowuje znacznie bardziej luzackim, southernowym podejściem do metalu. Skoczny, rock’n’rollowy, zawadiacki – Zakk Wylde w całej okazałości. „Life, Birth, Blood, Doom” otwiera najbardziej nastrojowy fragment albumu w którym udzielił się gościnnie Robert Trujillo. Powolny, kroczący gitarowy minimalizm, mrok z monumentalizmem rywalizują ze soną. Bicie dzwonów podkreśla apokaliptyczny nastój. Wibrująca niespokojna solówka dzielnie przegryza się przez kolejne nieprzeniknione, smoliste warstwy. Czas na porcję smęcenia, „Bridge to Cross”, to upajająca smutkiem ballada, posiadająca w sobie naprawdę przejmujące momenty. Nie da się Zakkowi odmówić zdolności do pisania tego typu utworów i też niedziwne, że z tej zdolności tak chętnie na swoich płytach korzysta. Zwłaszcza, że to bardzo dobry pretekst by poszaleć z innym typem solówek, które w typowym black labelowym repertuarze niekoniecznie by się sprawdzały. Na szczęście dla kontrastu „Battering Ram” to już konkretne łojenie, prostacki swawolny wpierdol. W końcu perkusista się rozkręcił racząc nas gęstym pulsującym transem. Poryta na całego solówka – jedna z ceiakwszych w ówczesnym dorobku Zakka. Akustyczna zapchaj dziura pt. „Speedball” przechodzi w „Graveyard Disciples” ponury, ciężki z świetnym riffem. Wokalnie znów Zakk pokazuje co potrafi, śpiewając w bardziej łagodny sposób, naturalnie rozbudowane partie gitary szybko przechodzą w typową dla Zakka ekspresję. Gitarowe zniekształcone wprowadzenie dowodzi, że pozostaniemy w dekadenckim nastroju, „Genocide Junkies” to wspaniała mieszanka stonera, doom metalu wszystkiego co najlepsze w ponurej heavy metalowej klasyce. Bujający, wręcz hipnotyzujący srogi riff, lekko przybrudzony wokal – nic tylko wypatrywać końca tego grajdołka, przytupując nóżką w rytm takich kawałków jak ten. Tak dobrze żarło i zdechło – po co w takim momencie wciskać na siłę kolejną balladę? Zdecydowanie Zakk przedobrzył, zwłaszcza, że „Lost Heaven” w porównaniu do „Bridge to Cross” się umywa. Nie jest to zły kawałek, ma swój urok zwłaszcza, gdy posiada się odpowiedni nastrój. Mimo wszystko śmiało mógł, być gdzieś indziej ulokowany. Rozwalono w ten sposób i tak wątłą i rozwodnioną dynamikę. Zupełnie nieprzemyślany krok.

W „Refuse to Bow Down” wracamy do groźnego gitarowego pomruku korespondującego z wokalizą Zakka, szkoda, tylko że nie przyłożono bardziej do pieca na miarę „Battering Ram”. Mimo wszystko jest to jeden z bardziej zapadających kawałków na albumie, z mocno krwistą solówką. W żółwim tempie sunący ociężały riff „Mass Murder Machine” świadczy o tym, że nie będzie to raczej demon szybkości. Zakk znów wyje do księżyca jak rock’n’rollowy potępieniec. Wyczekuje się, że w końcu wybuchnie i pohałasują konkretnie a jednak w punkcie kulminacyjnym mamy totalny zjazd i żałosne użalanie się nad sobą. Honor ratuje nad wyraz jazgotliwe solo gitarowe, które zostało trochę za długo przeciągnięte.

Drinkin', pukin', pissin', and fightin'

Startin' all over again

Na niemal sam koniec zostawiono utwór na jaki czekałem, mowa o „Berserkers” – zdecydowanie mój absolutny faworyt. Do bólu black labelowe gitary, urzekające pasaże gitary basowej zagrane przez, które stanowią prawdziwą ozdobę tego utworu. Rozbrajający ale jakże prawdziwe słowa refrenu. Małe stonerowe arcydzieło z miażdżącym riffem. Album wieńczy ckliwa akustyczna popierdółka pt. „America the Beautiful”, która absolutnie nie pasuje do reszty repertuaru, ale jak by się tam miała zmarnować… Trochę się zgrywam oczywiście, to kawał dobrego akustycznego instrumentala, jednak usytuowanie go na sam koniec jest trochę dziwne.  

Bliżej tej płycie do debiutu, po bardzo spójnej i równej płycie 1919 Eternal (2002) jawi się jako krok w tył, niepotrzebnie pozwolono na taką rozlazłość, pewnie winne było rozkojarzenie Zakka, który w tym czasie pracował z Ozzy’im nad Down to Earth (2001) – w dużej mierze materiał pisany był z myślą o płytę Księcia Ciemności, który wzgardził propozycjami Zakka argumentując, że są zbyt black labelowe... Cóż Ozziego strata bo mimo wszystko jest to kolejny treściwy kawał metalowego steku, w którym każdy wygrzebie sobie co smaczniejszy kąsek. 




Zobacz galerię zdjęć:

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura