Ignatius Ignatius
199
BLOG

Black Label Society: Sonic Brew (1998) - Recenzja

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Wiecie, że Zakk skończył parę dni temu 50 lat ?! Debiut flagowego zespołu Zakka Wylda ukazał się pierwotnie w 1998 roku w Japonii, dopiero rok później Anglosasi mogli raczyć się tym mocnym trunkiem. Po ładnych paru latach męczenia lekkiego materiału, Zakk postanowił dowalić do pieca nagrywając razem z perkusistą Philem Ondichem, którego gitarzysta spotkał podczas promowania pierwszej części Books of Soul (1996). Phil wówczas miał epizod w zespole Raging Slab. Pomiędzy dwoma muzykami zaiskrzyło na tyle, że postanowili powołać do życia Hell’s Kitchen, który szybko przemianowano na Black Label Society. Interesującym faktem jest to, że zespół ten przez pierwsze lata był duetem (nie licząc gości i sesyjnych muzyków). Nareszcie Zakk wrócił do tego do czego został stworzony – czyli metalowego nieskrępowanego czadu pełnego porywających gitarowych popisów. Po wspomnianych latach opartego głównie na akustycznym folkowym balladowaniu Zakk daje upust zwierzęcym muzycznym instynktów pełnego brudu, testosteronu i rock’n’rolla. Przez to wszystko album może wydawać się niespójną kolekcją metalowych utworów które zawieszone są gdzieś pomiędzy heavy metalową klasyką a bardziej nowoczesnym groove metalem – ze zdecydowanym naciskiem na to pierwsze. Oczywiście nie sposób nie dostrzec southernowych a nawet stonerowych naleciałości (w cale nie takich naleciałości – z każdym odsłuchem jakby przybywało…) jakie Zakk ma we krwi.

Metalowa ciężka maszyna ruszyła, zaczyna się klasycznie bez większych fajerwerków, chciałoby się powiedzieć ostrzejsza wersja Pride & Glory. Trochę w zasadzie dziwię się, że ten utwór otwiera ten krążek, każdy następny chyba lepiej by się tu sprawdził – no chyba, że to by postronny słuchacz wcześniejszych krążków Zakka uniknął szoku poznawczego. Pod koniec otrzymujemy pierwszy popis umiejętności Zakka, rasowe szaleństwo.

W cale nie więcej energii znajduje się w „The Rose Petalled Garden”, ale zdecydowanie sensowniejsza atmosfera panuje w tym kawałku. Uszami wyobraźni przenosimy się rzeczywiście do nawiedzonego rozarium, gdzie róże skąpane są w nienaturalnym szkarłacie krwi. W środku akustyczna przygrywka poprzedza stłamszoną solówkę.

Niezwykle topornie zaczyna się „Hey You (Batch of Lies)” by niespodziewanie przekształcić się w rozanieloną pościelówę i w takim kontraście osadzony jest ten kawałek. Akustyczne smaczki i spokojne zawodzenie Zakka, pieśń zaczyna się znowu rozkręcać by wygrzmieć targającymi emocjami w wyśmienitej solówce. Byłby to kawał szlagieru gdyby nie zamierzona niechlujność produkcyjna.

 

Jesus,

Hell Yeah, What do we do?

Jesus,

Can you hear us screaming up above?

Lord?

I guess we were just born to lose

 

Czas przejść w końcu do jakiś konkretów, jeden z najlepszych kawałków Black Label Society, nie jako hymn zespołu „Born to Lose”. Pełny groteskowego, stylizowanego mroku, uwagę zwraca maniera wokalna – dziś już niestety Zakk nie da rady takich od niechcenia górek wyciągnąć. Kulminacja porywa na parkiety, biurka stoły (nie tylko bilardowe) rozpędzony tumult perkusji i piorunujące solo – aż szkoda, ze tak szybko urwane na rzecz rozluźnionego bujania riffu przewodniego.  

Jak już trochę potańcowaliśmy to teraz Zakk dla utemperowania znów wbija na nieco spokojniejszą nutę, w dodatku jest to retrospektywny fragment płyty. Dwa następne utwory mają jeszcze swe początki w wcześniejszych projektach – „Peddlers of Death” można kojarzyć w radykalnie innej, pierwotnej wersji, która ukazała się na dodatkowej płycie Book of Shadows (1996) – nie wiele zostało z pierwotnego utworu, wersja Black Label Society jest zdecydowanie cięższa, przy tym panuje w nim nastrój bliższy moim gustom. Przemycenie w tym wszystkim oczywistego cytatu wywołuje automatyczny uśmiech na twarzy. Jeszcze większa obróbkę przeszedł utwór „Mother Mary”, który grany był jeszcze przez Pride & Glory. Wersja black labelowska to jeden z najbardziej apetycznych rzeczy jakie tu można znaleźć. Do grani możliwości przesterowana gitara basowa, która roztacza chropowatą, gęstą trudną do przebycia ścianę dźwięku. Ostatecznie okazuje się to jeden z bardziej pogiętych kawałków z jak zawsze efektownymi wyldowskimi wyczynami.   

Spokojny wstęp „Beneath the Tree”, który ewidentnie brzmi jak cisza przed burzą i rzeczywiście okazuje się ostatecznie labilnym utworem pełnym zwrotów akcji, bardzo dobra stonerowa pieśń z ciężkimi pomrukami gitary i stylowo zwichrowaną solówką.

Niepokojące wprowadzenie z zmiksowanym krzykiem Zakka, który został wciągnięty w rock’n’rollowe oko cyklonu zwanym „Low Down”. Wszystko dookoła zaczyna wirować, bujać się w rytm rwanego riffu. Schowany lekko przetworzony wokal, bardziej przebojowe elementy i pasaż przygotowujący na finałowy entuzjastyczny wpierdol z kwitującą wszystko klasyczną solówką. Miejsce znalazło się dla utworu instrumentalnego, „T.A.Z.” to popis brutalnego wyżywania się na gitarze akustycznej – szkoda, że Zakk nie popisywał się w ten sposób na którymś z solowych krążków.

Porywające, lekkie dźwięki gitary akustycznej kontrastują z ociężałą bestią jaką jest „Lost My Better Half” pełny dramaturgii ale i nieskrępowanego luzu gitarowych poczynań może nasuwać skojarzenia z twórczością Księcia Ciemności – o ironio, jak już wywołaliśmy do tablicy Ozziego, pomyśleć, że ten wzgardził takim materiałem… całe szczęście, że niezrażony Zakk nie schował tego materiału do szuflady. Utwór ten znalazł się dopiero na ogólnodostępnym wznowieniu. 

Końcówka albumu (nie licząc) balladki bardziej przemawia do mnie niż początek. „Black Pearl”, to zdecydowanie jeden z robiących największe wrażenie utworów – znów mamy tu w pewnym stopniu stonerowe przyzywanie duchów przełomu lat 60 i 70. Kwaśne, psychoaktywne dodajmy banalne zabiegi, ale jakże trafnie wykorzystane i rajcujące. Sentymentalna zakłócana partia solowa na koniec.

W „World of Trouble”, gruz z gitary Zakka się sypie obficie, oszczędny w środkach hipnotyczny początek, zaczyna co raz śmielej wyciągać ku nam różne mackosmaczki. W końcu atakowani jesteśmy podobnymi jak w poprzednim utworze efektami, które uświetniają ten jedne z najbardziej czysto heavy metalowych ciosów na tej płycie. Do tego to skandowanie yeah yeah, podniosłe duszne riffy i oczywiście zwalająca z nóg solówka – zdecydowanie jeden z tych utworów, które rozdaje karty i to nie jakieś tam poślednie blotki.

Niepotrzebnie chłopaki spuszczają z tonu w „Spoke in the Wheel”. Ckliwy początek, bardzo emocjonalnie współgrającym zaangażowanym wokalem – śmiało balladka ta mogłaby się znaleźć na solowym debiucie Zakka. Znający łagodniejsze oblicze tego Pana nie powinni być zaskoczeni naturalnością obracania się w delikatniejszym repertuarze.

Na całe szczęście srogi finał zafundowany został w rozpędzonym „The Begining… at Last” porywający, ciężki riff idealny koncertowy kawałek do zamiatania podłogi piórami.  W połowie utworu utwór najpierw awansuje do wagi ciężkiej, by eksplodować feerią gitarowych roziskrzonych żyletek, które tną do końca.

Jak komuś jeszcze mało to na koniec Zakk przypomniał „No More Tears” z wiadomo czyjego repertuaru i żeby było ciekawiej w utworze tym gościnnie zagrał na basie sam Mike Inez.

Jest to pełen świetnych kawałków jak i przeciętniaków nieoszlifowany diament. Podobny stosunek ma do tej płyty sam twórca, który za prawdziwy początek Black Label Society traktuje krążek następny. Jednak nie ma co bić tego albumu w czambuł, jest to pełnokrwisty stek, surowy zmetalizowany ciężki trunek, który z czasem tylko zyskuje na smaku.   

 

Zobacz galerię zdjęć:

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura