Ignatius Ignatius
614
BLOG

Down: NOLA (1995) - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 1

Down: NOLA (1995) - RecenzjaPowstały ćwierć wieku temu Down w bagnistym, podmokłym Nowym Orleanie (Luizjana), początkowo był koleżeńskim projektem, przez który przewijali się różni muzycy z takich renomowanych ekip jak np. Pantera, Crowbar, C.O.C. Chłopaki sobie grali niezobowiązująco i pewnego razu nagrali taśmę demo, która zdobyła pochlebne recenzję w metalowym undergroundzie. Widząc, że zaskoczyło zespół poszedł za ciosem i na spokojnie zabrał się w wolnych chwilach za majstrowanie przy długogrającym debiucie.

Gdy spojrzymy na listę płac to znajdziemy takie szychy jak Phil Anselmo (Pantera), Pepper Keenan (C.O.C.), Kirk Windstein (Crowbar), Jimmy Bower (Eyehategod) – skład zacny więc można dużo oczekiwać od tej płyty, zwłaszcza, że w niektórych kręgach jest to pozycja wręcz kultowa.

Down to cuchnąca mikstura wielu różnych dziwnych rzeczy, nie oczekujcie hiper odkrywczej muzyki, to jest jeden wielki hołd poświęcony korzeniom. Na debiutanckim albumie NOLA (1995) – (tytuł płyty to akronim od miasta Nowy Orlean i stanu Luizjana – miejsce urodzin członków zespołu) znaleźć można surową porcję starego dobrego heavy, doom metalu, łatwo dostrzeżecie w tym luizjańskim kotle oślizgłe kawałki stonera, sludge, a nawet folku i bluesa. Wszystko to zaprawione southernowym, szorstkim etosem.

Pierwszy kontakt z NOLA (1995) może być ciężkostrawny, nieuważny odsłuch, może sprawić wrażenie ciągnącej się w nieskończoność monotonni, dusznej nieznośnej atmosfery, która ciąży niczym ołowiane niebo. Rzeczywiście ciężko znaleźć w tym zbiorze trzynastu utworów przeboje – chodź naprawdę one tam są! Trzeba się tylko w ten album wgryźć na spokojnie a okaże się, że jest tu wiele satysfakcjonującego, zróżnicowanego materiału.

Płytę rozpoczyna „Temptation’s Wings”, stanowczy acz leniwy smoliście lejący się riff i przeciągnięte przeładowane emocjami wrzaski wokalisty. Solidny głośny początek. Nie brak tu ozdobników, klasycznych melodii bardziej nostalgicznych momentów jak np. delikatne zawodzenie gitary w chwytającej za gardziel partii solowej. 

Drugi w kolejce „Lifer” to również soczyste klasyczne riffowanie, nieco szybsze tempo, przy tym bardziej przystępne czyste wokalizy. Tytułowe dla zespołu doły są obecne i chronicznie przygniatają nas. Urok tej płyty tkwi w prostocie, utwór oparty na sprawdzonych co najważniejsze szczerych rozwiązaniach. W punkcie kulminacyjnym przeraźliwe rozdzierający skrzek Phila Anselmo - słychać ze wkładał cale serce i resztę trzewi.

Perkusyjny tumult  rozpoczyna „Pillars of Eternity”, żwawy i energetyczny kawał mięcha. Kolejna porcja oczywistych gitarowych hołdów,  których nigdy dość. Zwłaszcza gdy są takie od serca zagrane. Gitarowo naprawdę się dzieje, chodź łatwo można przeoczyć maestrie, która jest momentami zbyt schowana. Czuć rock’n’ rollowy luz, brak presji, odnoszę wrażenie, że jest to rzadko dziś spotykany luksus. .

Czystym, zmęczonym zaśpiewem zaczyna wokalista, gitara tajemniczo wtóruje i mamy pierwszą bardziej klimatyczną odsłonę Down.  To tylko pozory, bo bardziej nastrojowy nie znaczy - nie pozbawiony gniewnych zapędów. Phil Anselmo pokazuje delikatniejsze oblicze co mogło wówczas zaskoczyć (zwłaszcza w porównaniu nienawistnej, chorej furii jaka dominowała na Far Beyond Driven (1994) jego macierzystego zespołu). Wyróżniający się utwór (choćby mała drobnostka jak krowie dzwonki), zespół zaczyna bawić się muzyką, co rozluźnia co raz gęstsza atmosferę. Brudna, jakby od niechcenia krótka solówka i dalej brniemy przez gęste bagna południa. 

W bardzo podobnym tylko ze jeszcze bardziej przygnębiającym stylu jest „Hail the Leaf”. Więcej tu się sączy jadu i trucizny, sączy to mało powiedziane, toksyczna piana wycięka z paszczęki wokalisty, growlowe wykończenia. Dziwny efekt wpleciony w postaci fajki wodnej/nalewanego piwa. Ciężki jak diabli gitarowy riff, wciąż rosnąca dramaturgia i napięcie. Intensywne mielenie nagle zostaje rozładowane krzykliwą gitarą. Jeden z moich ulubionych momentów na tym albumie.

Im dalej brniemy w tym parującym, błotnistym szlamie, tym co raz bardziej Nowy Orlean nas wciąga. „Underneath Everything”, to porcja do bólu klasycznego, ołowianego riffowania, ponura deklamacja, przeradza się w pełne bólu wokalizy. Utwór buja, buja aż miło. Pod kątem wokalnym jest to jeden z bardziej urozmaiconych utworów, mamy tu prawie całą gamę umiejętności Phila Anselmo – krzyczy, skrzeczy, zawodzi, deklamuje co dusza tylko zapragnie. Nawiedzona lekko solówka i akustyczny, zrezygnowany funeralowy finał mają wszelkie predyspozycje aby na dłużej zakorzeniły się w naszych głowach.

Jeszcze niżej do korzeni schodzi zespół w „Eyes of the South”, delikatny pełny krągłości pasaż zagrany przez basistę Kirka Windsteina. Wtóruje mu bluseująca surowizna gitarowa niczym na spontanicznym jammowaniu. Elektryczne grzmoty wyłaniają się by zadać dotkliwsze obrażenia, nie wybijając się jednak zbytnio przed szereg knajpianego minimalizmu. Dla wzmocnienia kontrastu przyprawiony gdzieniegdzie pościelowymi wtrętami.

One day, the strain,

I`ve never felt like this before,

our lives capsized,

one man will give back,

be calm my love,

why don't u kneel for me?

 

I write for sight,

one day you'll find me in the distance,

more sublime,

but still never died before.

Down: NOLA (1995) - RecenzjaCzas na balladkę, ale spokojnie, nie byle jaką, numer ósmy pt. „Jail” to coś wprost niezwykłego, zwłaszcza gdy się go posłucha w odpowiednim nastroju. Jest to przepełniony niesamowitością i smutku, delikatny akustyczny utwór. Atmosferyczne, przejmujące dzieło sztuki, silnie uzależniający, psychoaktywny wyciszacz, który w momencie wprowadza nas w nastrój zadumy. W całej tej patowej sytuacji migają promyki nadziei, które uderzają w czułą nutę. Całość mogłaby być śmiało zapętlona z trzy razy a i tak byłoby ciągle mało. 

Po porcji smutów wyciągnięci jesteśmy za uszy przy pomocy szybkiego energetycznego czadu zatytułowanego „Losing All”. Masywna gitara grzmi, utwór jak na Down jest dynamiczny, głównie dzięki nagłych zrywów i porządnego hałasującego Jimmiego Bowera.

Wspominałem na początku, że trudno tu znaleźć jednoznaczny hiuciur, i rzeczywiście trzeba na niego poczekać aż do dziesiątego utworu, czyli słynnego „Stone the Crow”. Jest to jeden z najbardziej znanych utworów jaki wyszedł z pod szponów nowo orleańczyków. Phil Anselmo znów zaskakuje, który czaruje tak, że możemy mieć wątpliwości czy to nagranie z 1995 czy może jednak z 1975 roku. Takie same wrażenie sprawia subtelny riffu, który nie może się nie podobać. Jest to zróżnicowany i bardzo dopieszczony utwór, wygładzony z toporności, w którą obfituje pierwsza połowa płyty.

Aby ochłonąć po tej porcji emocji Down proponuje kolejne spokojne, wyciszające dźwięki. „Pray for the Locust” to tym razem przepełniona optymizmem akustyczna miniaturka natchniona mgiełką klawisza.

Z utworu na utwór jest co raz smakowiciej i co raz różnorodniej. Czerpane jest z szeroko rozumianej klasyki i to w dodatku tego co lubię najbardziej. Luz, blues, żywy ogień krzesany z instrumentów. Miły dla ucha melodyjny otwierający riff „Swan Song”, ciekawa lekko z manieryzowane wokale (znów przekrój umiejętności). Nagle pogodne niebo przesłaniają czarne chmury, z których ani chybi musi spaść gęste gradobicie.

Zamykający całość „Bury Me in Smoke” to idealne zwieńczenie mocnej płyty. Nerwowo wijąca się gitara przechodzi w ociężałe dudniące rytmiczne rwanie. Wszystko zmiękcza znów zaskakujący popis łagodniejszych wokali Phila Anselma. W środku utworu po lekko zwichrowanej jeździe rozpoczyna się ostateczny monstrualny pasaż od którego tynk namiętnie sypie się z sufitu. Wszystko na dodatek uświetnione zostaje długim klimatycznym solem.

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura