Ignatius Ignatius
310
BLOG

Kyuss: ...and the Circus Leaves Town (1995) - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

Kyuss: ...and the Circus Leaves Town (1995) - RecenzjaW płytowej numerologii czwarty album jest szczególny - zespół przetrwał, dojrzewa i rodzi się pytanie, czy się nie zaczyna wypalać, czy nie następuje zmęczenie materiału? W przypadku Kyuss apetyty były wyostrzone do granic możliwości po fenomenalnej Kyuss (Welcome to Sky Valley) (1994). Czwarta odsłona okazała się dla tego zespołu łabędzim śpiewem, trzy miesiące po ukazaniu się albumu zespól przestał istnieć. Pierwszym zwiastunem, kryzysu w zespole było odejście perkusisty Branta Bjorka, co miało miejsce nie długo po nagraniu trzeciego krążka. Nowym perkusista została równie szanowana persona - Alfredo Hermandez z zespołu Yawning Man, który uważa się za jeden z najbardziej wpływowych dla desert rocka. Zmuszony jestem na wstępie zaznaczyć, ze trudno jednoznacznie ocenić ostatnie dzieło Kyuss - pewne jest to, ze na pewno album nie umywa się do poprzednich, ale i nie brak na tej płycie prawdziwych perełek. Problem tkwi w tym, ze zespól trochę pojechał po bandzie, bowiem część płyty to b-side'y znane z wcześniejszych singli i EPek, w dodatku są to m.in. wspomniane perełki - np. HurricaneEl Rodeo, które ukazały się na EPce Demon Cleaner (1994). 

Pierwsze wrażenia i odczucia jakie ma się po przesłuchaniu tej płyty, to jałowość, surowość, wyblakłe od nieposkromionego słońca dźwięki - słowem pustynia. Jeżeli w ten sposób sobie zaczniemy racjonalizować ten album, to jest to rzeczywiście wzorcowy album. Jednak wciąż cisną się słowa, ze to tylko półprawda, ze album ten wypełniony jest piachem - niestety chyba z piaskownicy, bez cierni, kaktusów, węży i skorpionów. Jest to z pewnością najbardziej rockowy - najmniej metalowy krążek z pośród wszystkich czterech. 

Otwierająca album petarda pt. Hurricane” jest jednym z nie licznych czadów jakie tu znajdziemy. Jest to jeden z najlepszych ciosów na tej płycie, huragan napędza krążek ale niestety szybko wytraca swoją moc burzenia obiektów. Chwytliwe riffy z pazurami zmutowanego rosomaka łoją skórę aż miło. Dziwi aż tak radykalny spadek jakości, ginie gdzieś wokal – wiadomo że Stoner z założenia nie grzeszy krystalicznym brzmieniem ale…  

Jako drugi na liście jest zanurzony w psychodelicznym sosie One Inch Man- promujący zresztą ów album interesującym klipem. Zaczyna się tłuuuuustym acz nerwowym gitarowym buczeniem, które nabiera ciekawego łamanego rytmu. Prostota miesza się kombinatoryką urzeka z jednej strony gitarowy nerw, który momentami się rozluźnia. Jednak coś zgrzyta bo brzmi to jakby zespół się nie mógł zdecydować, czy ma ryć nasze biedne mózgi, czy też pozwolić wbić na luz – możliwe, że taki był zamysł. Mimo wszystko jak na trzy i półminutowy kawałek w pewnym momencie zaczyna się dłużyć a to się wcześniej nie zdarzało Kyuss. Na dłuższą metę irytuje dziwna, nosowa maniera wokalna Johna. 

Zdecydowanie lepiej sprawdza się zwariowany podchmielony instrumentalny Thee Ol' Boozeroony. Utwór zróżnicowany, jest tu miejsce na magię, sielankę, trochę burzowych chmurek też się przewija. Ogólnie bardzo miła muzyka tła. Jest to dobre wprowadzenie do przechlanego Gloria Lewis, rozpoczęty silniejszą grą perkusji, pijana bluseująca gitara dołącza do nieskrepowanej libacji. Delikatny wokal przywołujący na myśl wyśmienitą Kyuss: Welcome to Sky Valley (1994) – brzmi to w zasadzie jak mieszanka stylu z dwójki i trójki, straszącej jakością brzmienia bardziej niż debiut. Wszystko jest na swoim miejscu ale jednak odnosi się wrażenie, jakby to był zaledwie odrzut.

Jednak „Phototropic” to już co innego mesmeryczna lejąca się gitara koi zszargane nerwy i frustracje. Zdecydowanie w tym kawałku Kyuss wznieca płomyk swojej magii – w zasadzie to głównie Josha zasługa. Po długim pasażu utwór wskakuje na tor którym pojedzie już do końca, włącza się rozmarzony wokal, który kontrastuje z nostalgiczną, okutą w ołów gitarą. Minimalizm tym razem bardzo na plus, każdy robi co ma robić i brzmi to krzepiąco.

Ale to jest jeszcze nic najjaśniej świeci jednak El Rodeo, jeden z najbardziej osobliwych utworów jakie ten zespół popełnił. Trudny do opisania westernowy nastrój, ten dziwny dzwoneczek, płaczliwa gitara, sekcja rytmiczna subtelnie robi swoje - zwłaszcza intrygująco chrobocząca gitara basowa Scotta. Nagle nasze rodeo rozkręca się i nabiera metalicznych rumieńców. Nareszcie znów z wrażenia nabieramy piachu w usta.

Kyuss: ...and the Circus Leaves Town (1995) - RecenzjaDrugą połowę krążka rozpoczynają 

niechlujne, jakby od niechcenia gitarowe zgrzytanie. W Jumbo Blimp Jumbo miło sobie muzyczka płynie ale złośliwa jaźń zaczyna 

uświadamiać nam, że to niedorobiony utwór. Można to potraktować jako quasi improwizowaną grę, jednak chyba utwór ten powstał na siłę. 

 

Wystarczy zapodać sobie jakikolwiek wcześniejszy utwór instrumentalny aby dostrzec jakościową różnicę. Rozpoczęty od akustycznego plumkania Tangy Zizzlewprowadza nas w gęstą jazdę, prostą, beztroską z dobrze obciążonymi instrumentami (gitara i bas). Trochę tylko za sielankowo śpiewa się wokaliście, który mógłby coś w końcu bardziej agresywnie zaśpiewać. Jednak na tle kilku poprzednich kawałków ten jest całkiem nie źle. Poziom utrzymuje Size Queen, intrygujący lekko psychodeliczny, bardzo infekujący kawałek. Bujamy w narkotycznych oparach, nagle rośnie dramaturgia jednak po chwili znów wbijamy na luz. Cały czas wyczekujemy na ataki riffowego sztormu, który w połowie utworu rozpętuje małpiekiełko

 Lubiany przez wielu Catamaran” to cover wspomnianego Yawning Man, senny utworek, dla mnie trochę mdły, zdecydowanie lepiej się bawiłem przy dwóch poprzednich. 

Finał zespół zgotował z przytupem, jest to jedenastominutowa suita rekompensująca mieliznę z która mieliśmy do czynienia. Spaceship Landing to jeden z nielicznych w pełni godnych nazwy tego zespołu utworów na tej płycie. Toporny, ciężki, szorstki, mający coś z protometalowego ducha zakorzenionego w tylu różnych stylach. Esencja Kyuss została skoncentrowana w tym jednym kawałku. Nawet wokalista krzyknie i zaklnie. Instrumentalnie, doskonale umiejętnie dobrane składniki minimalistycznej stonerowej zupy. Od czwartej minuty gnie cieni jesteśmy bezlitosnym ciężarem brudnej gitary. Wokal z lekko odrealnionym pogłosem. Kolejny element układanki jest jeszcze bardziej poryty, tu już wokal z „gadzią modulacją” dotyka nasze bezbronne umysły. Zatapiamy się w zupie co raz bardziej, wszystkie gitarowe bakalie zostały zużyta dla tego wypieku, zresztą wszyscy tutaj błyszczą i nadrabiają z nawiązką. Końcowa solówka palce lizać. Można bez przesady rzec że ten album to Spaceship Landing i kolekcja mniej lub bardziej udanych dodatków

Na płycie „ukryto” jeszcze dwa utwory:  M’Deea (14:48-15:02) jeden z dziwnych żartów do jakich zespół nas przyzwyczaił, oraz  już jak najbardziej poważny Day One” (32:14-34:04), zadedykowany pozostałym członkom Nirvany, po samobójczej śmierci Kurta Cobaina. Utwór ten znalazł się na wspomnianej EPce Demon Cleaner (1994) i przywodzi na myśl Something in a Way- z tą różnicą,że w melancholijnym głosie Johna tli się nadzieja.

Cyrk opuścił miasto... niesmak pozostał, a raczej mieszanka rozczarowania i żalu że to ostatnia płyta, ze to koniec tego wspaniałego zespołuOczywiście przez te wszystkie lata na mnożyło się wiele wartościowych zespołów i projektów, w których udzielają się poszczególni członkowie Kyuss np.: Queen of the Stone Age, Eagles of Death Metal, czy najbliższy spadkobierca Kyuss - Vista Chino, ale to jednak już nigdy nie będzie to samo. Może paradoksalnie dobrze się stało -...and the Circus Leaves Town (1995) jest jawnym spadkiem jakości, prawdopodobnie, gdyby nie decyzja o rozwiązaniu zespołu, Kyuss zacząłby się rozmieniać na drobne a tak prekursorzy stonera dwie dekady temu odeszli w  niekwestionowanej, wiecznej chwale.

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura