Ignatius Ignatius
182
BLOG

Entombed A.D.: Back to The Front (2014) - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

Entombed A.D.: Back to The Front (2014) - RecenzjaNo i pokłócili się jak małe gnojki w piaskownicy. W Entombed od dłuższego czasu szerzył się ferment, który powoli, stopniowo sączył się jadem wzajemnego niezrozumienia. Od początku zespół dotykały zmiany personalne ale tym razem topór niezgody wbił zbyt głęboko by go konwencjonalnymi sposobami wyciągnąć. Aby nie rozwodzić się za bardzo nad tym co się wydarzyło, strzelmy sobie krótką retrospekcję z dziejów szwedzkich gigantów. Entombed powstał w 1989 roku po rozpadzie kultowego Nihilist (chodź w zasadzie była to zmiana nazwy). Głównymi mózgami zespołu był perkusista Nicke Andersson i gardłowy L-G Petrov. (Nike opuścił chłopaków w 1997 na rzecz The Hellacopters). Jak się okazało równie silną osobowością był gitarzysta Alex Hellid i to właśnie zgrzyty między nim a ówczesnym składem sprawiły, że doszło do rozłamu. Po bardzo udanym Serpent Saints – The Ten Amendments (2007) zespół stanął niemal, że w miejscu na ładnych parę lat. I to nie tylko twórczo ale i koncertowo. Do życia zespół wrócił 2013 roku, odbyła się trasa bez Alexa, zespół pracował nad albumem, który miał ukazać się jesienią tego samego roku, ale nastąpiła obsuwa ze względu na spór o używanie nazwy. Ominięto problem dołożeniem do oryginalnej nazwy literki A.D. oraz zmieniono logotyp, żeby nikt się nie czepiał. W końcu w 2014 ukazuje się szwedzki premierowy zgniłek zatytułowany bojowo Back to the Front(2014), co ciekawe autorem wspaniałej okładki jest nasz utalentowany rodak – Zbigniew Bielak. Jego grafika idealnie oddaje wydźwięk albumu, słusznie wzbudzające skojarzenia z pierwszymi latami działalności zespołu. Po długich siedmiu latach można oczekiwać w zasadzie wszystkiego, wiadomym było tylko to, że album będzie różnił się od poprzednika i tak też się stało. Po ostrym, żyletkowym brzmieniu krążka z 2007 roku, zespół wskoczył do zarobaczonego bagna, gęstego, parującego, pełnego niebezpieczeństw z tego i innych wymiarów.

Album otwiera „Kill to Live”, nastrojowe lodowe wprowadzenie, które nabiera batalistycznego rozmachu – na miarę deklaracji ukrytej w tytule albumu. Marszowy rytm perkusji Olla Dahlsteda, rozmyte dzwony w oddali oraz jakby bicie syntetycznego serca. Z mulistego, cuchnącego bagna wyłania się zaropiała gitara Nico Elgstranda (który wcześniej szarpał grubsze struny), rozdzierający kontrapunkt i odzywa się gardłowy ale czytelny growl L-G Petrova. Średnie tempo death metalowego oldschoolowego mielenia. Perkusista urozmaica swoją grę przejściami, łamanymi rytmami, poronione skrzekliwe chórki echem nawiązują do wokaliz z Serpent Saints – The Ten Amendments (2007). Stonowana melodyjność partii gitarowych kontrastują z tętnem gitary basowej Victora Brandta (w roli basowego pełnił funkcję jeszcze w pierwotnym Entombed w latach 2010-2014). Roziskrzone ale opanowane solo dopełnia całości. Dawno Entombed nie grał tak korzennie death metalowo.

W zasadzie można by rzec, że reszta albumu nie grzeszy zróżnicowaniem, to skomasowana porcja starej szkoły zatęchłego grobowym oddechem death metalu. Gdzie nie gdzie obowiązkowo przewijają się elementy death’n’rolla, heavy metalowej klasyki, czasem zespół zwalnia do death doomowych molochów, które ciągną się jak sadystyczna tortura. Back to the Front (2014) ocieka barbarzyństwem i prymitywizmem, gdzie symptomy subtelności walczą o życie niczym garść pośmiertnych kwiatów przykrywająca ciała poległych. W końcu jak wspomniałem, zgodnie z tytułem płyty bardzo bojowa atmosfera panuje na tym krążku, akcentowana choćby przez epickie solówki, które chodź na chwilę ożywiają to nadpsute truchło rwąc się do zwierzęcego tańca. Tak można opisać np. utwór numer dwa – „Bedlam Attack”. Podobne klimaty znajdziemy w  „Digitus Medius” gdzie jest jeszcze bardziej dołująco, jest jeszcze bardziej ciężko i zatrważająco, machina wojenna sunie dalej wysysając nadzieję z wszystkiego co ów nadzieję jeszcze posiada. W drugiej części utworu rozkwita ciekawa orzeźwiająca solówka tak bardzo kontrastująca z całokształtem.  

Żeby do końca nie sczeznąć w trupich oparach utwory pomimo raczej jednolitego, średniego tempa, są tak pokładane aby uzyskać wrażenie dynamiki – to chyba największa bolączka tej płyty, zwłaszcza gdy się ją puści zaraz po którejś poprzedniczce. Jeżeli to dla kogoś nie jest większy problem i nastawia się na takie klimaty, to w 100% będą usatysfakcjonowani. Cała zabawa bowiem tkwi w detalach i jeżeli osłuchamy się odpowiednio, to znajdziemy na tym albumie nie jeden smakowity kąsek. Przede wszystkim o charakter tej płyty zadbał wokalista, który daje z siebie wszystko, niektórzy o dziwo zarzucają słabą kondycję L-G Petrova ale nawet jeżeli tak jest to ja raczej traktuje to jako czynnik uwiarygadniający „niechlujny” wizerunek kreowany od dłuższego czasu. Dramaturgia poszczególnych partii wokalnych jest na optymalnym poziomie a momentami nawet zwala z nóg jak choćby w finałowym „Soldier of No Fortune”. Jest to prawdziwa perełka, akustyczno klawiszowy wstęp – gdyby nie znalazł się na płycie taki patent, to zespół byłby chyba chory. Harmonię szybko przerywa niespokojna gitarowa burza piaskowa, utwór nabiera rozpędu i masywności, gniewny ciężar wokalu i kooperującej gitary, to tylko przedsmak tego co nas czeka w refrenie – który zabija na miejscu. Dialog gardłowego growlu z skrzekliwym „współrozmówcą” robią piorunujące wrażenie.

Fallen behind

Enemies

Churning on blind

On your knees

Fate is defined

Not your call

Stand up soldier

And march

zwłaszcza ta pogarda bijąca w wyryczanym przeciągniętym On Your Knees.

Gwałtownym sztormem finału z zdobną patetyczną solówką – za takim Entombed tęskniliśmy chyba wszyscy.

Do bardziej żwawych kawałków należy „Waiting for Death” – zresztą jeden z najszybszych na płycie, death thrashowa katownia z morderczym finałem. Odpowiednie tempo perkusji i rozpacz bijąca z ryku L-G Petrova. Dla podkręcenia klimatu wpleciono nieśmiertelne skandowanie, które pobudzają agresora. Taki rozruch jest wskazany po bezlitosnym walcu jakim jest „Eternal Woe”, który wyciska ostatnie soki, ołowianym bombardowaniem. Przytłaczający skostniałą monotonią. Fani pierwszych kroków zespołu na pewno ucieszy „Second to None”, z wwiercającą się w podstawę czaski gitarą, plugawym, opętanym skrzekiem. Piekielne rozpasanie, krwiożercze chwytliwe, rozciągnięte na stole katowskim riffy tworzą otępiałą atmosferę, które niczym fale rozbijają się o perkusyjne skały. Z łoskotem roztrzaskują się jedne o drugie. Melodyjne fluktuacje ewokują na moment tajemną magię, która od razu kojarzy się z klimatem przełomowego debiutu Szwedów. Powtórzę się, na takie smaczki fani czekali zdecydowanie zbyt długo ale czekać warto było. Tenże utwór razem z „Bait and Bleed” to kunsztowna lekcja jak się grać powinno death metal po szwedzku. Zapiaszczone gitary, trochę zbyt schowana perkusja i nagła zmiana tempa drażniona melodyjnym dreszczem. 

Ostatnie minuty Back to The Front (2014) zawierają miłe dla ucha niespodzianki. „Vulture and Traitor” to jest kawałek pisany jeszcze przed rozłamem w zespole. Chwytliwy rytmiczny utwór z nagłymi zrywami, i narastającym tempem. W środkowej części albumu brakowało dynamiki, której tu jest pod dostatkiem. Czuć ducha starego dobrego heavy, rozedrgany bas łechce nasze uszy, zdecydowanie jest to jeden z najjaśniejszych momentów płyty. Ohydne spowolnienie akcji, szybko świeży skrzep zostaje zdmuchnięty przez nagłą zmianę akcji. Następujący po nim „The Underminer” to heavy metalowe, speed metalowe, death metalowe –czort jeden wie jak metalowy, rozpędzony gitarowy skurwiel. Wierci, rżnie morduje i rabuje na koniec, najszybsze partie perkusyjne prosty klasyczny riff, do tego nutka przyzwoitości polana szybko zastygającym akustycznym lukrem, którego brudnymi paluchami zdrapuje kolejna fala nieokrzesanej instrumentalnej swołoczy. Barbarzyństwo.  

Jako bonus w limitowanych wydaniach otrzymujemy „Gospel of the Horns”, entombedową ballado opowiastkę z groteskową, mocno przesterowaną deklamacją. Zawodzący skowyt L-G Petrova, pojękujące gitary Nico, ogólnie bardzo osobliwy utwór z ciekawymi rozbudowanymi solówkami dla których warto posłuchać tego kawałka. 

Bardzo przyzwoity powrót, niczego tutaj odkrywczego nie usłyszymy, jest to jakby nowe rozdanie tej samej gry, nie ma tu niczego wybitnego, ale każdy powinien znaleźć tu coś znaleźć dla siebie coś ponadprzeciętnego. Grunt, że chłopakom się chce i że utrzymują poziom. Na pewno warto skonfrontować repertuar obu albumów na koncertach, bo w gigowym żywiole materiał ten znacznie zyskuje. 

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura