Ignatius Ignatius
346
BLOG

Koniec?!: Black Sabbath - Relacja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 10

2.07. 2016 to dla fanów muzyki rockowej pamiętna data. Tego dnia po raz ostatni Black Sabbath miał zagrać w naszym kraju w krakowskiej Tauron Arenie, w ramach wieńczącej karierę trasy zatytułowanej po prostu The End.

Widząc coś więcej niż entuzjazm wśród tysięcy fanów i radość grania samego Black Sabbath, naprawdę nie chce mi się wierzyć, że to już jest faktyczny koniec tego zespołu. Zwłaszcza, odkąd zdecydowano się wskrzesić ten zespół zarówno koncertowo jak i studyjnie słowo sukces to za mało – nikt chyba w najskrytszych marzeniach nie przypuszczał, że współczesny Black Sabbath będzie miał rację bytu, że będzie nadal potrafił swoją czarną magią porywać kolejne pokolenia lubujących się w ciężkim brzmieniu. Duża w tym rola całego zespołu, Ozzy Osbourne, Tony Iommi i Geezer Butler wspomagany przez młodsze pokolenia perkusistów, bez zbędnych fajerwerków, surowym pionierskim heavy metalowym brzmieniem przypominają gdzie szukać początków fenomenu muzyki metalowej a przy tym nie są żywym skansenem, groteskowymi dinozaurami rocka, którym bliżej niż dalej do tej śmierci, której swe teksty poświęcają. Tą i poprzednią trasą Black Sabbath dowiódł, że pewne rzeczy na tym świece są po prostu nieśmiertelne, są i będą ponadczasowe.

Na wstępie bez bicia stwierdzam, że był to lepszy koncert od poprzedniego, który zagrali dwa lata temu w Łodzi. Pewnie dlatego, że tym razem zespół dobierając setlistę skupił się tylko i wyłącznie na latach 70! A konkretniej na pierwszej jej połowie (nie licząc „Dirty Woman”). Dlatego podejrzewam, że nikt spośród tych którym dane było być na koncercie nie wybrzydzał, bo obiektywnie rzecz ujmując równie można zarzucić tylko to, że nie zagrali pierwszych sześciu płyt w całości… Mało tego set jaki zapodali Brytyjczycy był dużo bardziej wartościowy od tego jaki prezentowali w 1978 roku, kiedy to Black Sabbath grał koncerty z okazji dziesięciolecia istnienia zespołu (jednocześnie były to ostatnie koncerty z Ozzim na wiele, długich lat).

Zaczęli wręcz idealnie, można powiedzieć, że w pewien przewrotny sposób skromnie przedstawiając się utworem „Black Sabbath” tym, którzy może przypadkowo znaleźli się na tej dla Polaków historycznej sztuce. Później zapodano jeden z moich ulubionych kawałków, pełen wspaniałych riffów „Fairies Wear Boots” – gitara Iommiego, niby prosta i toporna, mająca tylu naśladowców a jednak jest unikatowa i tylko On potrafi tak grać. Jedną gitarą można wzniecać ognie apokalipsy bardziej sugestywnie niż armie gryfowych onanistów. Jego gitara chodź wydawałoby się oszczędna to jednak wystarczająca by przygrywać samemu Sądowi Ostatecznemu. Cieszę się, że ten kawałek załapał się, bo chodź album Paranoid(1970) jest w całości doskonały, to jednak odnoszę wrażenie, że został przyćmiony popularnością wiadomo których hiciorów. Kolejny utwór chronologicznie reprezentuje trzeci krążek, i też nie padło od razu na oczywisty standard, a na „After Forever”, bardzo szczególny utwór - raz, jest to jedyny utwór Black Sabbath, napisany w całości tylko przez Iommiego, dwa jest to pierwszy metalowy utwór z chrześcijańskim przekazem. Dzięki czemu można pokusić się o przyznanie również w tej dziedzinie prekursorstwa zespołowi Black Sabbath obok heavy metalu i doom metalu. Co zabawne, utwór swoim tekstem bardzo razi co poniektórych przedstawicieli długowłosej braci. Najczęściej reprezentowanym albumem był Paranoid(1970) bo niemal w całości go zagrali – zabrakło jedynie/aż dwóch kawałków – „Electric Funeral” i „Planet Caravan” – ale jak już wspominałem można by bardzo długo wymieniać, czego zabrakło. Dostrzec można kompromis pomiędzy obecnością największych klasyków a mniej znanymi – równie doskonałymi utworami. Kompromis o tyle zdrowy, zważywszy na rangę jaki miał ten koncert. Czwórkę reprezentował oczywiście „Snowblind” mięsiste riffy made in Iommi zawsze w cenie. W końcu doczekałem się wielbionego nie tylko przeze mnie „War Pigs”, kawałek, który nie dość, że posiada najlepsze w dziejach muzyki metalowej intro (jeżący włos na głowie dźwięk sygnału alarmowego, wraz z reflektorami imitującymi światła obrony przeciwlotniczej razem z zrezygnowanym zawodzeniem gitary), to sam w sobie jest jedną z najlepszych wizytówek Black Sabbath jak i całej siódmej dekady ubiegłego wieku. Takie utwory można przeżywać z zamkniętymi oczami ale przyznać trzeba, że razem z wizualizacjami jakie zaproponowano, przeżywało się świnie wojny z jeszcze większym zapartym tchem. Po wojennej zawierusze zespół wrócił do pierwszej płyty, gdzie Tony Iommi mógł się znów pokazać od najlepszej strony, dzięki wiązance kawałków „Behind the Wall of Sleep” i „N.I.B.”, które tak jak na płycie zostały poprzedzone, krótkimi gitarowymi ozdobnikami Tonego. Oczywiście najgorętsze emocje wzbudzały „Iron Man” i „Paranoid”, który tradycyjnie zostawiony był na bis, i jakoś dziwnie, wyjątkowo smutno mi się go słuchało wiedząc, że to już będzie ostatni utwór Black Sabbath jaki usłyszę na żywo. Dziwnie emocje na chwilę opadły przy „Dirty Woman” – ewidentnie ten utwór odstawał i to nawet brzmieniowo, takie sabbathowe przymulanie – śmiało można by za to wsadzić coś z piątego lub szóstego krążka, pewnie nikt by się nie obraził jakby w tym miejscu był „The Wizard” lub „Sweet Leaf” – dwóch kawałków, których chyba najbardziej mi brakowało. Inna sprawa, że pieśń o prostytutce poprzedzał „Iron Man” więc mało co było wstanie temu kawałkowi dorównać. Po „Hand of Doom” (około w ¾ koncertu) zespół udał się na krótką przerwę, by dotlenić się, podpiąć się na chwilę pod kroplówkę zostawiając na pastwę losu Tommiego Clufetosa (jak na średnią wieku zespołu jest to szczyl, który mógłby być synem któregoś z członków zespołu). Od paru lat Tommi jest nadwornym pałkerem Ozziego w jego solowym zespole i idealnie zastępuje w tym fachu Billa Warda. Jego wizerunek i ekspresja sprawia, że z dużej odległości można się pomylić – zwłaszcza, że przemknęły retrospektywne zdjęcia zespołu. Jednak w pełni pokazał swój talent w „Rat Salad”, w dużej mierze utwór ten jest solową partią Billa Warda, którą bardzo efektownie i widowiskowo rozbudował Tommi. Ta chwila wytchnienia była pewnie najcenniejsza dla Ozziego po którym najbardziej widać bagaż doświadczeń rock’n’rollowego życia, mimo wszystko ani trochę nie widać po nim aby go to nużyło, przez cały koncert dawał z siebie wszystko, dzielnie walcząc ze swoimi słabościami na które nie ma przecież wpływu. Ozzy cały czas zagadywał publiczność, bawił się z nią, czasem nawet podskakiwał, machał rękoma, truchtał w miejscu lub tupał nogą – Ci co widzieli archiwalne koncerty wiedzą, że Książę Ciemności był i jest sceniczną bestią. Nawet pokusił się o stały punkt programu w postaci schładzania rozgrzanej publiczności wiadrami z wodą. Jednak przez większy czas koncertu po prostu opierał się o statyw mikrofonu kiwając się – widok ten wzruszający, z jednej strony smutny, z drugiej bardzo optymistyczny, bo chyba każdy by chciał żeby w wieku Ozziego skupiać na sobie uwagę tylu pokoleń miłośników muzyki rockowej.

Wiadomo, że obecność Ozziego przyćmiewa wszystkich, zwłaszcza, że pozostali członkowie nie grzeszyli ekspresją sceniczną. Wiadomo dwoił się i troił perkusista, jakby chciał za wszelką cenę dogonić legendę starszych panów. Nikt nie silił się na efekciarskie instrumentalne popisy, Geezer zapodał jedno krótkie solo na basie, Iommi w roli gitarzysty oczywiście miał szersze pole do popisu ale w zasadzie odegrał to co miał odegrać a i tak było pięknie.

Podstawowy program koncertu zamykał energetyczny i szybki jak na Black Sabbath „Children of the Grave”, czyli jeden z tych kawałków na który się czeka. Trochę mogłoby być bardziej klarowne brzmienie perkusji, bo zawsze mnie w wersji na żywca brakuje tego pogłosu jaki jest w wersji albumowej, ale nie zamierzam wybrzydzać bo było wspaniale. Taki cios był wstanie przebić tylko jeden kawałek, zagrany na bis „Paranoid”, z najważniejszym riffem jaki wyszedł z pod obciętych palców Iommiego, riff, który znają wszyscy świadomi i nieświadomi słuchacze.  

Naprawdę trudno uwierzyć, że to już definitywnie ostatnia trasa Black Sabbath, tak samo nie dawno trudno mi było uwierzyć, że jeszcze kiedyś będę miał okazję zobaczyć najważniejszy metalowy zespół na świecie. Gdy już zaczynał opadać kurz po ostatnim utworze, opanowani gentelmani Butler, Iommi i wiecznie rozwydrzony Ozzie pożegnali się z polskimi fanami w blasku nieprzemijającej chwały. Widziałem tamtego wieczoru kilka pokoleń fanów w koszulkach Black Sabbath, te najmłodsze swoim wnukom będą opowiadać o tym koncernie jak o spotkaniu trzeciego stopnia... tyle tylko, że z prehistroią muzyki metalowej. 

Zobacz galerię zdjęć:

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura