Ignatius Ignatius
129
BLOG

Entombed: Serpent Saints - The Ten Amendments (2007) - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

Entombed: Serpent Saints - The Ten Amendments (2007) - RecenzjaDziewiąty album Entombed to kolejna eklektyczna kolekcja utworów, każdy trochę z innej bajki. Jest to album zróżnicowany wydawałoby się, że niesamowicie dopieszczony ale jednak coś zgrzyta podczas jego odsłuchu. Jego straszna nierówność, obok wariackich, mocnych strzałów pojawiają się niedopracowane zapychacze. To co odróżnia w największym stopniu od poprzedników jest przede wszystkim rzeczywisty i udany powrót do niemal czystego death metalu. Po czterech latach od wydania Inferno (2003) zespół powrócił z mocno zmienionym składem. Zresztą jak wiadomo z wywiadów już w okolicy tegoż krążka zaczęła się psuć atmosfera wewnątrz zespołu. Żeby nie wchodzić w szczegóły największą zmianą było opuszczenie składu przez Uffe, który wiosłował Entombed od samego początku. Stanowisko perkusisty zwolnił Peter Stjärnvind (bębnił od 1997-2006), na rzecz Olla Dahlstedta. Również Jörgen Sandström pożegnał się po ośmioletniej przygodzie szarpania grubych strun, na jego miejsce wskoczył Nico Elgstrand. Jako ciekawostkę dodam, że zarówno Olle i Nico towarzyszą L-G Petrovowi w niekończących się libacjach pod szyldem Entombed A.D, ale to na razie inna historia.

Wróćmy do łabędziego śpiewu pierwotnego Entombed, z filmowym rozmachem rozpoczyna się tytułowy utwór , bardzo entombedowe klawiszowe wprowadzenie, wolny riff, złowrogo sunie tuż za nawiedzonym zawodzeniem. Nagle Szwedzi odpalają death metalowe działa, dopieszczone selektywne brzmienie, plugawy nieczysty acz czytelny growl. To najbrutalniejsze wokalizy od wielu lat. Średnie tempo, ociężała machina wlecze się, jest to stylistycznie najbliższa death metalowi utwór, zdecydowanie brutalny i do tego natchniony zatrutą atmosferą czystej nienawiści. Wokale zróżnicowane, obok gardłowych przeciągniętych growli pojawią się ohydne skrzeki. Bas miło gra swoje, oczywiście death’n’ roll nadal jest obecny ale podobnie jak na Morning Star (2001) został znacznie zmarginalizowany. Opętany finał podwójna stopa rozpruwająca ciała biedaczysk które wpadły w jej ostrza.

Drugi w kolejce czeka kawałek o wydawałoby się buńczucznym tytule „Masters of Death” , nawet gdyby to był przejaw braku skromności to przyznać trzeba, że jest to jeden z pretendentów do tego miana. Jest to kontynuacja bezwzględnej jatki, toporna, brudna, rwana akcja, wokalny dualizm growl/skrzek brutalizuje znacznie wydźwięk całości. Melodyjne przyduszone gitary Alexa Hellida schowane daleko za perkusyjną grą Olla. W drugiej połowie robi się bardziej przebojowo, riffy bujają. W utworze zaznacza swoją obecność gościnny udział Killjoya z kultowej załogi Necrophagia. To co zwraca uwagę to dewastujące partie perkusji jakich bardzo, bardzo dawno nie było. Jeżeli wsłuchamy się w growlującego L-G Petrova to rozwiąże się kwestia tytułu, jest to jeden wielki hołd mistrzom śmierci - wielkim kapelom, płytom i utworom, które są nieśmiertelnymi pomnikami metalowej ekstremy lub też odcisnęły piętno na tego typu granie.

Chwilowe wyciszenie, nastrojowe bicie dzwonów, upiorny minimalizm i totalnie miażdżące wojenne bębny, wijący się niczym jadowita żmija riff, i Entoimbed wrzuca death’n’rollowy bieg, konkretnie bujający riff, przy tym poraża niewymuszonym majestatem, przerażający „Amok” toczy się niczym piana z pyska L-G Petrov, który wyjątkowo wczuł się w swoje partie. Bardzo nośny kawałek, nie dziwne, że został wybrany jako jeden z promujących płytę.

Brudnym błotkiem obrzuca nas swawolny riff w „Thy Kingdom Coma”, niechlujne rock’n ‘rollowe szaleństwo podkręcone do śmiercionośnego tempa, i ten wyłaniający się z otchłani głos, trudno wysiedzieć przy tak zadziornym rytmie. Szkoda tylko że partie gitar są tak schowane, niepotrzebnie zbyt mocno przytłumione. Wokalnie znów można podziwiać zróżnicowaną kolekcję pomruków, wrzasków, ryków. Jednak kawałek w pewnej chwili zaczyna robić się monotonny, śmiałoby można go obciąć o jakieś trzydzieści sekund. Nawet wzbogacone o dziwne efekty do końca nie przekonuje.

Jednak nic straconego, chwilowy spadek jakości rekompensuje słynny „When in Sodom” -dobrze znany numer z EPki poprzedzającej o tym samym tytule. Po niegrzecznym intro przechodzimy do jednego z największych śmierć metalowych hitów Entombed. Zręcznie pożenione bardziej współczesne elementy z oldschoolem. Nagłe zrywy i wypluwanie słów, wokalista snuje swoją sodomiczną opowieść, w tle odzywają się co jakiś czas nawiedzone żeńskie chóry. Perkusista daje mały popis umiejętności w środku kawałku, który stanowi preludium do patetycznego pasażu, który przechodzi szybko w rozpustną jazdę. Outro nawiązujące do intro wieńczy ten wspaniały kawałek. Słuchając tego kawałka mam przed oczami starusieńki awangardowy film Jamesa Sibleya Watsona, Lot in Sodom (1933) - idealna ścieżka dźwiękowa do niepokojącego obrazu.

Po takim majstersztyku ciężko będzie podtrzymać poziom, „In The Blood” próbuje przygwoździć grobowym spowolnieniem, niemal doom metalowym ołowiem prasowani jesteśmy, jednak po takiej „symfonii” zniszczenia brzmi to nazbyt ubogo. Jednak w tym wolnym minimalnym riffie czai się szaleństwo, nastrojowy akustyczny wtręt ciszą przed burzą, która aż prosi się żeby była bardziej gwałtownym huraganem, a tak tylko z dużej chmury mały deszcz. 

Spadku jakości niestety ciąg dalszy, nie dajcie się zwieść tytułowi – „Ministry”, który niesłusznie może kojarzyć się z pewnym chicagowskim zespołem. Chociaż groteskowy konający wstęp i toporne uderzenia mogą rzeczywiście się kojarzyć z przemysłową odmianą wykuwania metalu, ale jest to zbieg okoliczności, w ostatecznym rozrachunku jest to jajcarki death’n’roll, który huczy, dudni ale niestety niemiłosiernie nudzi.

Nadzieja wraca wraz z kolejnym kandydatem na entombedowski przebój, zresztą już sam tytuł dosłownie zabija - The Dead, the Dying and the Dying to Be Dead”. Bezwzględny początek, ostre gitarowo perkusyjne poniewieranie. Narastająca stopniowo dramaturgia, pełne soczystych przejść i nagle utwór pęka. Przeobrażając się  w wojenną pieśń wyjątkowo wkurwionych krasnoludów, które wniebogłosy wycharkają tytułowe słowa. Refren tak zakorzenia się w pamięci, że nuci się go dobrze nawet w myślach siedząc na fotelu dentystycznym.

Tętent koni zwiastuje nadciągających Czterech Jeźdźców Apokalipsy. W iście thrashującym tempie mkną przez zgliszcza, death thrashowa delicja rozpędzona i bezwzględna. Szybko atmosfera gęstnieje i przechodzimy do czystej death metalowej krucjaty. Utwór pełen odpowiednich nastrojowych dodatków, instrumentalnie wszystko chodzi jak w zegarku. Każdy szczegół jest dopracowany, przy tym nie koliduje to z nieskrępowaną dziką jazdą.

W tym momencie album mógłby się śmiało skończyć, ostatni mocno pojechany twór nadawałby się bardziej na otwieracz zniż zamykacz, ale ta osobliwa, miłosna laurka dla rogatego mimo wszystko godna wysłuchania jest. Akustyczna z piekielnych odmętów, zgiełk i jęki potępionych, mesmeryczny głos wokalu prowadzącego – ma to swój urok, ale są dni, kiedy bardziej mnie to drażni niż cieszy i wyłączam gdzieś w połowie.   

Tak o to kończy się jak na razie ostatnia płyta Entombed. Jak na razie bo wierzę, że doczekamy się reunionu i albumu pogodzonych starych ochlaptusów. Szkoda, bo miast tracić czas i drugą młodość, Panowie wolą się wadzić i kłócić o nazwę i inne bzdety. Dziwne tym bardziej bo potrafili zrobić piękny gest dedykując ów album przyjacielowi z czasów Nihilist - Leifowi Cuznerowi - współodpowiedzialnego za charakterystyczne szwedzkie brzmienie gitar, który powiesił się w 2006 roku.

Prawie dziesięć lat temu powstała ta płyta, urywając działalność w bardzo dobrym momencie – dobra passa ostatnich kilku płyt mogła trwać – lub nie, tego już się nie dowiemy. Obecnie istnieją dwa Entombedy – pierwszy z prawem do używania oryginalnej nazwy, który wrócił niedawno jako trio składające z Nicka Anderssona, Ulfa ‘Uffe’ Cederlunda i Alexa Hellida, z zapowiedzianymi na jesień koncertami. Jedyne co jest pewne, to że L-G Petrov nie jest uwzględniony w tym składzie. Drugi Entombed do zespół L-G Petrova, którego dwuletnia działalność zaowocowała stęsknionym maniakom dwoma oldschoolowymi krążkami. Ze względu na problemy prawne, zespół funkcjonuje jako Entombed A.D. a towarzyszy mu tak jak wspomniałem wyżej m.in. sekcja rytmiczna, która pracowała przy recenzowanym krążku.

 

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura