Ignatius Ignatius
264
BLOG

Entombed: Morning Star (2001) - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

Dziś obchodzimy po raz dziesiąty Międzynarodowy Dzień Slayera i tak się składa, że w recenzowanym albumie czuć hołd m.in. dla tego zespołu. 

Entombed: Morning Sun (2001) - RecenzjaNa początku XXI Entombed po serii death’n’rollowej maestrii zadeklarował powrót tym razem do własnych korzeni. Oczywiście nie ma co się łudzić, że Morning Star(2001) to sticte death metalowy krążek. Trudno jest się nagle pozbyć naleciałości autorskiego stylu, granego na czterech płytach. Fakt faktem album wyróżnia się na tle swoich poprzedników, zarówno stylistycznie i brzmieniowo (zresztą czy ten zespół nagrał dwie takie same płyty?). Po ultra nieprzystępnym, będący kwintesencją surowości Uprising(2000) Entombed postawił na dopieszczone brzmienie, wygładzone, profesjonalne nie tracąc przy tym własnej muzycznej tożsamości. W dużym uproszczeniu Szwedzi po majstrowaniu w siódmej dekadzie, wzięli na warsztat dekadę ósmą. Do swojego kotła Szwedzi wrzucili więcej niż do tej pory thrashowych pierwiastków.

Otwierający album „Chief Rebel Angel” to jeden z najbardziej znanych utworów z tej płyty, nienachalna podniosłość, mielące trzewia riffy i to co się rzuca od razu - zdecydowanie bardziej poukładana kompozycja niż ta, która panowała na poprzedniczce. Utwór jest rozbudowany, pełen mian akcji i ciekawych motywów, jednak Ci co oczekiwali czystego szwedzkiego śmierć metalu mogą się rozczarować aczkolwiek niektórzy zatwardziali fani traktowali ten krążek z nadzieją, że zespół „wrócił”. Jednak zdecydowanie jest tu najwięcej  death metalu od czasów Wolverine Blues(1993) od którego to death’n’rollowe szaleństwo się zaczęło. Drugi kawałek pt. „I for an Eye”, jednak od razu rozwiewa wszelkie wątpliwości. Początek death’n’rolowy, soczysty, mięsisty groove i przechodzimy do rytmicznego wymiatania w średnim tempie. L-G Petrov czytelnie growluje, dawno takich gardłowych wokaliz nie uświadczyliśmy u tego jegomościa. Zwłaszcza w przeciągłym ugh, które wydarło się z głębi trzewi. Ciężkie riffy, oszczędne melodyjne solówki i nagle przyspieszamy do solidnego death thrashowego ludobójstwa. Utwór ten promował cały krążek nietypowym – czyli ostatecznie typowym dla Entombed klipem, po którym aż chce się iść na rower pogonić się z kumplami z dzielnicy. Thrashowe pierwiastki dają sobie znać mocno w „Bringer of Light”, potężne przejście Petera, gitary ciężko toczą się do przodu, mocny ryk wokalisty współgra z nawałnicą. Infekujący refren śmierdzący na kilometr kalifornijskimi zabójcami

At the head of all tables
Bringer of light
Here I am
I'm your man
I will kill you if I must
I will help you if I can
I'm your man
At the head of all tables
Here I am
I'm your man
I will help you if I must
I will kill you if I can

 – owe spragnione krwi widmo krąży nad tym krążkiem, co raz dając o sobie znać. Do tego ten akustyczny pasaż w środku, coś niesamowitego. Jednym z najbardziej niemiłosiernych kawałków na tejże płycie jest „Ensamlbe of Restless”, to kolejny przejaw zbliżania się do death metalu. Średnie masywne tempo, szybka praca perkusji, trochę wolniejsze gitary i potęgujące napięcie wokale, mimo wszystko w riffie czai się (nie inaczej) cień death’n’rolla. Kroczący wolniejszy brudny riff, spokojniejsze taktowanie perkusisty, death’n’rollowy potwór pachnący południem – do bólu minimalistyczny utwór, który tak naprawdę ciągnie dramaturgia L-G Petrova. W połowie „Out of Heaven” zaczyna się osobliwe kombinowanie, które może przywieść na myśl lepsze momenty Same Difference (1998). Prosta solówka przedziera się przez bardziej zdecydowaną gitarową ścianę. perkusista również zaczął bardziej siłowo naparzać, po krótkim gradobiciu znów wpadamy w dziwnie tęskne klimaty.

Serca starej gwardii, po przeczytaniu tytułu „Young Man Nihilist” musiały zabić mocniej – czyżby celowe nawiązanie do prapoczątków Entombed? Od razu zasypani zostajemy tłuczonym szkłem - jakby początek był punktem kulminacyjnym. Przez cały kawałek plątamy się w drucie kolczastym brodząc po kostki w świńskiej krwi. Krótki intensywny wpierdol, niezdrowa momentami gitara dołuje, kolejny pierwiastek potęgi tego zespołu zanieczyszczony alkoholowym wyziewem. Mało wam starego, dobrego masakrowania? „Year One Now” to natępna porcja szalonego instrumentalnego pulsu, wprowadzającego w headbangowy trans. Roztańczone, intensywne riffy o sile rażenia okutych ołowiem glanów. Szkoda tylko, że tak nagle się urywa. Na szczęście w podobnym tonie jest „Fractures”, co prawda trochę wolniejszy i ugrzeczniony ale równie bezczelnie rock’n’rollowy. Małe wyciszenie eksponujące tętno gitary basowej Jörgena stanowi preludium do  przybijania nas do drzwi w rytm wspaniałego pasażu, który momentami zahacza o bardziej intrygujące, klimatyczne granie. W następnej pieśni, Entombed jakby podsumował to co wymodził na albumach z lat 1997-2000. Bujające riffy, rozmarzone solówki i ciekawie urozmaicone wokalizy urozmaicają całokształt albumu.  

Dla mnie osobiście nieformalny tryptyk zamykający płytę to najjaśniejsze minuty tej płyty. Prawdziwy oldschool wyziera z „City of Ghules” wyczuwalna jest pierwotna death metalowa woń. Jest mrocznie, gwałtownie i brutalnie żeby znów wpaść w thrash metalowe łapy pogromców. Najlepszy przykład, że do głosu oprócz lat 70 doszły także lata 80 w najlepszym wydaniu. Piekielny ogień podtrzymuje „About to Die”, następny wspaniały popis death thashowego ludobójstwa, karkołomnie rozpędzony, siła rażenia wsparta roziskrzonymi solówkami, nuklearna pracą garów i arayowską manierą wykrzyczane

Cuz you're about to die
Die, you know it
You're about to die, die.

Zamykający album „Mental Twin” to znów bardziej eksperymentalne, bardziej współczesne oblicze zespołu. Już myślałem, że po tej serii czystej potworności, finał będzie jeszcze bardziej potworny! Jednak nie, zamykacz to  niesamowicie klimatyczne granie, wysunięta gitara basowa tętni własnym życiem, niespokojna gitara i czystsze wokale na pograniczu deklamacji. Mocno odróżniający się od całości albumu, niczym wisienka na torcie. Tak kończy się jeden z bardziej lubianych albumów Entombed, kolejny raz zespół postanowił zaskoczyć słuchaczy innym podejściem do uprawianej stylistyki. Udało się to w 100%, to dojrzały album zespołu, który nie musiał wówczas niczego udowadniać. To kolejny hołd dla szerokorozumianego metalu skupiający w sobie kolejną porcję inspiracji podanej w charakterystyczny dla Szwedów sposób. Tym samym zespół otworzył nieformalnie kolejny i niestety ostatni jak na razie etap działalności.

Tak jak już zaznaczyłem Morning Star (2001) to album będący mieszanką death metalu thrashu, kapkę a nawet ze trzy death’n ‘rolla też oczywiście znajdziemy. Utwory są prostsze ale każdy zawiera jakiś element, który sprawia ze szczęka opada. Tym razem spójny tematyczny eklektyzm sprawdził się i pasuje niczym witrażowe elementy widniejące na okładce. Dzięki czemu główną siłą siódmej odsłony mistrzów jest dobrze przemyślane zróżnicowanie. Wszystko co najlepsze w muzyce Entombed znajdziemy na tym krążku a nawet więcej, bo są płaszczyzny, które do tej pory zespół nie eksplorował. Jest to płyta zespołu świadomego, że nie musi już niczego, nikomu udowadniać. 

 

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura