Ignatius Ignatius
307
BLOG

Entombed: Uprising (2000) - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

Entombed: Uprising (2000) - RecenzjaPrzyznać trzeba, że Entombed szybko wyciągnął wnioski po nieudanym eksperymencie jakim jest nieszczęsny krążek z 1998 roku. Szwedzi wykonali jedyny racjonalny ruch jaki mogli – cofnęli się o krok. Nie brnęli w chybiony eksperyment zasłaniając się twórczą wolnością. Woleli zrekompensować fanom głód ogłuszającego, surowego hałasu. Na koniec wieku Entombed dowalił do pieca nagrywając swój dotychczasowy najbrutalniejszy death’n’rollowy album. Zresztą spójrzmy na okładkę – nawiązanie do prapoczątków, undergroundowy minimalizm, który perfekcyjnie koresponduje z brzmieniem. Stylistycznie jest to w pewnym sensie połączenie drugiego i trzeciego albumu, miłośnicy wygładzonej, wręcz wypolerowanej jakości nie mają szans zrozumienia tej płyty, którą potraktują w najlepszym razie jako zaginiona taśma demo… Ci, którzy lubują się w szczerej, bezkompromisowej jeździe bez trzymanki będą uszczęśliwieni. To jest skandalicznie niedoceniona wydzielina jaką wyprodukowali szwedzcy żule. Pewnie to efekt rozczarowania poprzedniczką, bo nawet całujące się laski w klipie „Seeing Red” nie przyczyniły się do komercyjnego sukcesu…

W zasadzie dyletantów strata, tez niecałe trzy kwadranse niebotycznego szaleństwa przepełnionych obleśnymi, ciężkimi riffami, dużą dawką czarnego humoru i śmiercionośnego rock’n’rolla najwyżej próby. Wspomniany „Seeing Red” rozpoczyna to piekielne szaleństwo. Obok solówek, które wreszcie brzmią jak brzmieć powinny warto wsłuchać się w broczące ropą partie basu Jörgena Sandströma, również towarzysz niedoli sekcji rytmicznej - Peter  Stjärnvind w końcu „nauczył” się jak powinno się grać w Entombed. Taki właśnie czad sypiący się iskrami dominuje na tej płycie. Dlatego od razu dostajemy z buciora w kolejnej plwocinie pt. „Say It in Slugs”, który również polega na skrupulatnym rozrywaniu co w kawałku otwierającym. Różnica polega na bardziej przytłaczających gitarach, brud i ubóstwo produkcji potęguje wrażenie spontaniczności i drogi życia, którą można by nazwać wyjebanizmem. Naturalność podejścia do death’n’rolla przez waćpanów z Entombed zawsze robiła na mnie wrażenie, bo jak nie kochać tego zespołu np. za ten mały poryty wtręt, przywołujący na krótki moment zapach agorafobicznej pustyni lub drugi wpleciony na sam koniec motyw, nieodparcie kojarzącym się z wampirycznymi dreszczowcami.  

Podobnie jak na To Ride, Shoot Straight and Speak Truth (1997) zespół idealnie żongluje nastrojem. W doskonałym momencie „Won’t Back Down” rozluźnia atmosferę, garażowa jatka, toporna i zadziorna. Entombed znów flirtuje z chaosem, dramaturgia wciąż rośnie i buzuje, niczym dynamit na ulubionej kreskówce. Finał to niekończący się spazm wybuchów perkusyjnych i gitarowych.

Pierwsza ćwiara za nami a tu luta się cały czas wyostrza i kondensuje. Początkowo gładko wlewa się do gardła niechlujny rozlany riff. Jednak ostatecznie „Insanity’s Contagious” to bardzo surowy i nieprzystępny utwór. Kawał ciężkostrawnej bestii – i oto chodzi, tak ma być, Entombed ma nas równo rąbać po kręgosłupie, po tej płycie rzeczywiście można mieć wątpliwości, czy będziemy mogli chociaż poruszać gałkami ocznymi. L-G Petrov stara się przekrzyczeć powaloną jak kilo gwoździ, nieprzeniknioną ścianę gitar i perkusji. Cały zespół wyciska ostatnie krople potu, łez i krwi. Całe szczęście, że to niecałe trzy minuty w innym przypadku sąsiedzi by mnie przeklęli – chociaż stop, pewnie dawno i nie raz miało to miejsce.

Jedynym z bardziej „przebojowych” aktów jeżeli można użyć takiego określenia jest „Something Out of Nothing”, wokalista zmienił manierę z bardzo obskurnej na mniej obskurną, gitary prowadzone są bardziej po łukach, więc nie pokaleczymy się tak bardzo – zaszczepić się przeciw tężcowi jednak nie zaszkodzi. Wpleciony krowi dzwonek to mrugnięcie okiem nawiązujące do klimatów czwartej płyty a skłaniający do headbangingu pasaż to jeden z najlepszych momentów tej płyty. Chociaż rozważam jeszcze ten moment, gdy perkusista bawi się dzwonkiem – tym krowim rzecz jasna… zboczeńcy.

Nie od dziś wiadomo, że Entombed lubi zapodać cover niekonwencjonalnych zespołów, które nie wiele mają wspólnego z metalową ekstremą ale w niczym to nie przeszkadza by przearanżować je po swojemu. Takie też jest szkockie piekło – w oryginale Dead Horse.

Niepokój emanujący z chropowatego riffu i muzycznego odliczania w „Time Out” do kolejnej porcji głośnego naparzania. Ogłuszający, pierwotny oklep, otępienie murowane jak po uderzeniu solidnym młotkiem. Mimo wszystko uczciwie trzeba stwierdzić, że za tą zakichaną produkcją kryje się tyle soczystych dźwięków, wspaniałych odniesień do klasyki własnej jak i ogólnie rockowej. Jest to jeden z bardziej rozbudowanych utworów, pełnych bardzo dobrych motywów.

Tak naprawdę dopiero trzecia ćwiartka przynosi w pewnym sensie ukojenie. „The Itch” spuszcza z tonu, nagły przypływ upalnego wiatru, wprawia w rozlazły, leniwy nastrój. Upalona słodkimi liśćmi gitara miło buja, z lekką zadumą. Taki stan nie mógł trwać wiecznie, zespół ostatecznie budzi się z letargu. Druga połowa utworu jest znacznie intensywniejsza zwłaszcza pod kątem pracy perkusisty. Tylko po to by po chwili znów wpaść w studnię mroku wewnątrz której zespół pozwolił sobie na małe diabelskie jammowanie.

Lekkim falstartem rozpoczyna się „Year in Year Out”, to jest jeden z tych kawałków które swoja genezę mogą mieć nie długo po powstawaniu Same Difference (1998), jest to cały czas ostro ubłocone granie ale występuje w nim posmak alternatywnego pitbulla. W tym wypadku jest to plus bowiem odświeża trochę tę materię a przez co, że realizacja tego kawałku jest równie garażowa to nie odstaje tak bardzo od ogółu.

Siarczyste rekiny piłują w „Returning the Madness”, to też utwór nastawiony na bardziej klimatyczne granie – czystość brzmienia talerzy kontrastuje z zanieczyszczonym całokształtem, bardziej kroczące riffy, mosiężny ciężar i dziwne gitarowe ozdobniki, wszystko jednak jest słodko prymitywne i niepretensjonalne. Chodź mogliby sobie darować to niepotrzebne wyciszenie pod koniec. Gdyby nie te wszystkie udziwnienia byłyby to rasowy death metalowy walec.

Pod koniec czwartej ćwiary radosne death’n’rollowe pląsy znów górują. W „Come Clean” znów  L-G Petrov walczy o dojście do głosu, wydziera się w wniebogłosy ale nic mu to nie daje bo i tak przytłacza go bezczelność gitar, świetnie wypada chyba najbardziej chwytliwy pasaż szczytującej gitary.

Gwoździem do trumny tj. programu mimo wszystko jest finałowy „In the Flesh” z okrutnym organowym popisem Uffe, który nie tylko mrozi ale i sprawia, że krew jednocześnie wrze. Wracamy do świata muzycznego horroru, i inspiracji psychodelicznymi latami 60, po latach 60 szybko wskakujemy w lata 70 – a to wszystko przez najbardziej iommowy riff w historii Entombed. W zasadzie brakuje tylko gościnnego udziału Ozziego…

Tak to chyba najlepsze okolenie – ogłuszający, do bólu oldschoolowy, do bólu death’n’rollowy wygar. 

 

W 2014 roku ukazały się długo oczekiwane wznowienia trzech albumów: The Shoot Staight, Speak Truth (1997) Same Difference (1998) i Uprising (2000). Reedycje te ukazały się w ramach crowdfundingu, są to bardzo ładne kolekcjonerskie wydania poszerzone o pokaźną liczbę utworów, które zostały dołączone na dodatkowych płytach. Pierwotnie dobór bonusów był nieco inny, ostatecznie zespół postanowił je zmodyfikować na korzyść (z małym wyjątkiem) finalnych wersji. The Shoot Staight, Speak Truth (1997) ponadto posiada cyfrowy trzeci dysk, który posiada wiele dóbr, które powinny się znaleźć właśnie na drugim dysku i to jest ten mały mankament o którym wyżej wspomniałem.

Bonusy to nic innego jak wersje demo, instrumentale, koncertowe i bonusy z różnych limitowanych, dziś trudno dostępnych edycji danego albumu. Na każdym dysku bonusowym jednak można znaleźć prawdziwe perełki takie jak: „Punk Song”, „Close but Nowhere”, Hollywood Babylon”, „Ms Anthropic”  które są np. niedokończonymi (chodź nie jest to reguła), nigdy wcześniej nie publikowanymi utworami a szkoda bo tkwi w nich potencjał i nieodstają od przeciętnej poszczególnych albumów. 

Na drugim miejscu są wspomniane bonusy, to najtreściwsze z dodatkowych utworów. Same Diffrence(1998) posiada dwa: „Dagger” i „Vice Proxy”, są to bardzo konkretne kawałki jak na odrzuty z sesji tej kontrowersyjnej płyty. „Dagger” to kawał death’n’rolla, trochę wygładzonego ale w ogólnym rozrachunku jest nie źle, głównie za sprawą, hipnotycznego ciężkiego riffu. Niepotrzebnie gdzieś w połowie robi się lżej i ckliwie ale to tylko cisza przed burzą, która kończy się bardziej intensywnym grzaniem. By znów wpaść na chwilę w bardziej rozanielone klimaty. Dlatego bardziej leży mi „Vices Proxy”, bardziej chropowaty i toporny czyli taki jaki powinien być.  Zwłaszcza miło daje o sobie znać gitara basowa, szkoda, że utwór nie jest trochę szybszy. Mimo wszystko krzepiący riff i agresja bijąca z wokalu L-G Petorva robią swoje.

Utwory z Uprising(2000) to aż cztery kawałki – trzy z wersji amerykańskiej i jeden z japońskiej. Wszystkie cztery trzymają poziom albumu i stanowią wartościowy suplement.  Pierwszy z nich to „Superior’, produkcja wyjątkowo wygładzona, bardziej klarowna i poukładana, szybko przeradza się w energetyczną jatkę. Co ciekawe czuć ducha Same Difference (1998) tak zresztą powinna brzmieć tamta płyta - jest to w miarę szybki utwór, nieco połamany i przemyślany, brakuje tylko dzikości charakteryzującej Uprising (2000). „The Only Ones” to już bardziej granie z pod znaku 6 krążka, tradycyjny sznyt gitarowy, solidny groove,  wyjątkowo melodyjne gitarowe wtręty, które się przewijają tu i ówdzie. Interesujące przełamanie z świetną partią perkusji  i zrezygnowanym riffem, kolejna porcja melodyjnej gitary, miło i naturalnie płynie ten utwór. Jednak to chyba „Words” jest najciekawszym odrzutem, z niespokojnym wyrywającym się pojękiwaniem gitary i perkusyjnymi zrywami. Grzmiący bas w tle co chwile wypływa bardziej na wierzch. Druga połowa to wspaniały popis nieskomplikowanych ale jakże sycących patentów, które mimowolnie skupiają na siebie uwagę,. Finał to mięsiste mroczne gruzowanie  jedne z ciekawszych z tej sesji. „Enlist” to bonus z Japończyka, zaczyna się niepozornie, spokojnie, lynchowsko-tarantinowski klimat roztacza wokół minimalistyczna ale dosadna obecność gitary. Zdecydowanie najbardziej klimatyczny z pośród dodatkowych utworów i znów jakby skażony estetyką albumu z psem na okładce.  

Nie rozumiem dlaczego rozbito materiał koncertowy na trzy krążki – tak żeby w miarę reprezentowały dany krążek. Z tego materiału najbardziej urzekł mnie cover Slayera „Antichrist”, Entombed idealnie odegrał ten standard ale to chyba nie powinno zbytnio dziwić. 

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura