Ignatius Ignatius
267
BLOG

Entombed: To Ride, Shoot Straight and Speak the Truth (1997) - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

 

A private horrorshow is playing in my head
Movie after movie until I am... dead!!!

Entombed: To Ride, Shoot Straight and Speak the Truth (1997) - RecenzjaCzwarty album szwedzkich mistrzów wagi ciężkiej to udoskonalona formuła jaką zaprezentowali na swoim przełomowym albumie Wolverine Blues(1993). Dziwne tylko, że długie cztery lata trzeba było czekać na nowy materiał, zwłaszcza, że prace nad tą płytą nastąpiły prawie, że z kopyta po wydaniu słynnej trójki – wersje demo niektórych kawałków datowane są na rok 1994 (do odsłuchu na dodatkowym dysku na wznowieniu). Powód takiej kolei rzeczy okazuje się prozaiczny – problemy z wytwórnią i całym tym przegnitym przemysłem fonograficznym – Earache utrudniało zespołowi zmianę barw. W zasadzie nie istotne kiedy ten album się ukazał – równie dobrze, mógłby (o zgrozo) leżakować jakimś archiwum, przez przypadek odnaleziony przez muzycznego archeologa za 50 lat – to jest klasyk i już. Niniejszy krążek można bez przesadyzmu określić mianem podręcznika death’n’rolla, jest tutaj wszystko to co powinno się znaleźć w dodatku zagrane z polotem i szczerością. Jednym z większych atutów czwartej odsłony Entombed to potężne, organiczne brzmienie instrumentów – mam tu na myśli głównie perkusję i gitarowe popisy.

Zapnijcie pasy (albo i nie) wybierzemy się na szaloną wycieczkę, którą rozpoczyna „To Ride, Shoot Straight and Speak Truth”, krótki zgiełk rozruszanego silnika i Szwedzi odpalają swoją dobrze nasmarowaną machinę, która jest ociężała i bujająca jak diabli. To dzieło wioślarzy i perkusisty, zwłaszcza ten drugi – Andersson nie zamierza wybiegać przed szereg. Przepity głos L-G Petrova idealnie komponuje się w tej pijackiej, bardzo wyluzowanej atmosferze. Wokalista doskonale bawi się swoim głosem, burczy, skowyczy, wtóruje mu równie dobrze naoliwiony basiur Jörgena Andreasa Sandströma (tak, tak tego, którego najlepiej znamy z Grave), który zastąpił na tym krążku dotychczasowego basistę Larsa Rosenberga. Otwieracz to rasowy, skoczny death’n’rollowy killer w średnio szybkim tempie, który od pierwszych sekund pozytywnie nastraja. Utwór następny to kolejny hicior, imię jego „Like This With the Devil” i jest równie smakowicie przyrządzonym kąskiem. Rozpoczyna się szybszym, równie ciężkim riffem i szybko diabeł rośnie niczym energetyczny potwór zasilany przez elektrownię. Perkusista pozwala sobie na bardziej toporną i siłową grę, gitary zadziornie galopują. Wszystko jest na szwedzką modłę zasyfione, szorstkie i chropowate. Ulatnia się momentami przebojowa melodyjność, Nicke Andersson wplecie rytualny rytm, gdzieś ktoś rozbija butelkę, jednym słowem solidne imprezowe granie  

Ponura deklamacja rodem z horroru zapowiada utwór „Lights Out”, tym samym szybko, niczym zgaśnięcie światła zmienia się nastrój. Już nie jest tak zabawnie i swawolnie, swoją dominację roztacza wolne, grobowe, przegniłe mielenie. Na pierwszym planie wysuwa się deklamujący wokal… i „krowi dzwonek”, który niczym puszczone oczko sprawia, że atmosfera zostaje lekko rozluźniona. Jest to też sygnał by na chwilę przyspieszyć. To wraz z rozbiciem po kanałach niektórych partii jest z jednym z najlepszych przykładów stosowania prostych, przemyślanych rozwiązań przez pałkera Entombed. Skromna solówka gitarowa przeradza się w pojękującą ewolucję.

Garażowy szum zapowiada bardziej niezrównoważoną i intensywną szwedziznę. Kaleczący zmysł słuchu „Wound” to najeżona żyletkami chaotyczna jazda bez trzymanki, gitary piłują ślizgając się po żywej kości, wokalista tonie ze swoim rozdzierającym wrzaskiem, trochę przestrzeni rozpycha perkusista ze swoją niechlujną acz ciekawą grą. Jest to jeden z najbardziej brutalnych kawałków na płycie, niepozbawiony rock’n’rollowego feelingu, zwłaszcza w niespodziewanym wesołym finale.

Kolejnym nawiedzonym intro zaczyna się „They” z złowrogą magią dzwonów w tle. Włącza się czystsza zdecydowana gitara, pojedyncze uderzenia perkusisty i mamy kolejny zawiesisty, bagnisty kawałek, plugawy, wilgotny gardłowy wokal i smoliste, lejące się riffy. Tylko nadzwyczajnie aktywna i ruchliwa solówka odstaje od tej zatęchłej nieczystości. Refren bardziej gniewny po nim następuje lekkie wyciszenie gdzie Szwedzi pozwalają sobie na narkotyczny odjazd, waląc chyba chwilę wcześniej w kanał, bo to jest naprawdę, kawał niezłej, nieprzekombinowanej psychodeli.

Album ogólnie przez cały czas trwania ocieka wspaniałością, dzięki zróżnicowaniu materiału nie ma mowy o jakiejkolwiek monotonni. Gdybym musiał jednak jakiś utwór wyróżnić, to będzie na pewno „Somewhat Peculiar”, nikt tu się nie opierdala, praca nerwowych gitar, i wpadamy w kolejną zaropiałą kałużę, pełnej bólu i rozpaczy,  krzyk wokalisty, otchłań riffów, przewija się tyle inspiracji i cytatów z przełomu lat 60/70, wszystko wrzucone do entombowego wora i wymieszane. Wspaniałe pulsujące pasaże, Nicke Andersson wydobywa ze swych garów czystą organiczną energię, zwłaszcza w punkcie kulminacyjnym stajemy zaledwie o krok przed obezwładniającym szaleństwem – deklamacje w drugiej połowie i ciężar ołowianych gitary – panowie do perfekcji opanowali tę konwencję, nic dziwnego w końcu sami ją poczęli.

W połowie albumu natrafiamy na klawiszowy przerywnik, jest to drugie tytułowe nagranie – „DCLXVI” – utwór ten może wzbudzić nie małą konsternację, bowiem dźwięki zaproponowane przez L-G Petrova są mocno nawiedzone. Jest to chwilą przerwy od tego pijackiego, przeklętego death’n’rolla. Ta miniatura śmiało mogłaby stanowić motyw przewodni jakiegoś horroru klasy „E” ale właśnie taki klimat idealnie pasuje do konwencji tejże płyty, doskonale korespondując z oprawą graficzną stylizowaną na stary plakat promujący film – wpisując się w serie podobnych okładek małych płyt wydanych między trzecim a obecnie omawianym albumem. 

No dobra wyciszyliśmy się możemy jechać dalej „Parasight” to następny nasycony zajebistością kawał muzycznego draństwa. W rozpędzonym tłustym riffie nie sposób się nie zakochać. Jest to jeden z najszybszych kawałków na płycie, bezczelność i wspaniały groove bije z każdego akordu, z każdego taktu. Entombed idealnie kontroluje napięcie i dynamikę, kolejne brawa dla sekcji rytmicznej, która ma swoje parę sekund – sekund które są doskonale wykorzystane za sprawą pulsującego basu Sandströma i tektonicznej perkusji Anderssona.

Po szybkim furiackim kawałku, dla przełamania czas na mamucie riffy, „Damn Deal Done” – utworu, który promował album quasi-koncertowym klipem. Nie mam zastrzeżeń do tego wyboru bo w zasadzie każdy inny utwór mógłby promować ten krążek. Ciężkie tąpnięcia brudne wymiatanie, które niczym papier ścierny gruboziarnisty zaciekle polerują nasze bębenki uszne. To nie oznacza, że nie ma tu bardziej intensywnych szybszych momentów są, są i to takie, że wam tapeta się zroluje od tego smrodu, który wydobywa się z głośników – znów Panowie garściami wydzierają ze słodkich lat 70 to co najlepsze i tłumaczą to na bardziej ekstremalną formę przekazu.

 

Do miana najbardziej porytego kawałka pretenduje „Put Me Out”, ten osobliwie chory lovesong swoim tekstem i wykonaniem w filmowy sposób mrozi krew w żyłach. Odgłosy burzy, muzyczny czysty horror buduje namacalną atmosferę grozy. Psychopatyczna deklamacja, jest dziwnym wyznaniem mocno zabarwionym bardzo czarnym humorem. Złośliwy śmiech tylko podkreśla szaleństwo, brzmi to jak koncert z innego wymiaru jakby lovecraftiańskie byty urządziły sobie krwawą imprezę. Przez większość utworu narasta napięcie żeby w końcu dać upust niezdrowym rządzom.

I love you baby when you're dead
and you're so red

Po odrobinie dreszczyku ochlaptusy w „Just as Sad” zapodali kolejną porcję oklepu po twarzoczaszce. Death’n’rolowy hicur do kolekcji, galopka na całego, proste uniwersalne riffy, harda perkusja i prujemy drogą 66(6)… maszynką do mielenia mięsa.

Pijackie nasienia w każdym kawałku, po kawałeczku dawkują „coś” co sprawia, że utwór czymś się wyróżnia, sztandarowym przykładem jest „Boats” będący szlagierem z serii totalnie przechalnych. Słuchając tego kawałka nosem wyobraźni czujemy zapach południa, powiew słusznych czasów i łapiąca za serce tęsknota harmonijki (gościnnie Peder Criss). Od tego dawania w szyję wokaliście się zużył troszku gardziel, przez co miło bulgocze ale to nic wszak zazębia się to wszystko z nie do końca trzeźwą gitarą i leniwą perkusją, która co jakiś czas daje oznaki życia, mniej lub bardziej żwawo. Pirotechniczny finał przypomina, że to psia mać metalowy zespół przecie, taki wiece z byczej juchy i kości.

Metaliczny zgrzyt i porcja uroczego zardzewiałego hałasu, perkusja na co raz większych obrotach. W końcu odzywa się gniewny pomruk L-G Petrova, jakby zalewany przez ciekłe srebro instrumentów z tytułowym pastwieniem się Uffe na czele. W „Uffe’s Horrorshow” Ulf sięga nawet po wiertarkę, która swoją obecnością uszlachetniła tę porcję chaosu.  

Tym sposobem dotarliśmy na skraj tego szalonego złomowiska, na koniec zostajemy wdeptani w ziemię, zespół postanowił zakończyć z głośnym przytupem. Krótka seria paskudnego sprzężenia i „Wreckage” za sprawą Anderssona radykalnie przyspiesza.  Bez dwóch zdań jest to jeden z największych „przebojów” jakie Entombed poczynił. Radosna rock’n ‘rollowa śmierć w czystej postaci.  

Ten album to nie jest zaledwie rozwinięcie pomysłów obranych na Wolverine Blues (1993) to jest prawdopodobnie opus magnum tej stylistyki, w tych 14 kawałkach jest wszystko czego się wymaga od death’n’rolla, to jest prawdopodobnie najlepszy podręcznik tego podgatunku muzyki ekstremalnej. W dodatku jest to płyta, która można słuchać w kółko zapętloną i nie uświadczycie prędko odruchów wymiotnych z przejedzenia. 

 

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura