Ignatius Ignatius
320
BLOG

Dźwięki muzyki: Laibach - Relacja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 2

20.04 wieczorową porą katowicki MegaClub nawiedziło widmo zwane Laibach. Zespół będący częścią kolektywu NSK przyjechał do Katowic w ramach trasy Occupied Europe Sound of Music Tour 2016, która nawiązuje do historycznego występu przed północnokoreańską publicznością, który miał miejsce 19.08.2015 roku. Wówczas dominującą częścią koncertu był repertuar oparty na tytułowym broadwayowskim musicalu The Sound of Music (1959) autorstwa Richarda Rodgersa, Oscara Hammersteina II oraz autobiografii Marii von Trapp. Laibach skupił się na najbardziej znanej ekranizacji (nagrodzonej m.in Oscarem i Złotym Globem) w reżyserii Roberta Wise’a – przed koncertem kilkakrotnie odtworzono oryginalne wykonania niektórych utworów z tego musicalu.

Słowem wstępu spróbuję zinterpretować i odpowiedzieć na pytanie dlaczego akurat po tak niecodzienne dzieło sięgnęła światowa legenda industrialu i muzyki elektronicznej?

Dźwięki muzyki: Laibach - RelacjaOdpowiedzią na to nurtujące pytanie są realia czasu i miejsca akcji historii rodziny Trappów. Akcja musicalu Dźwięki muzyki dzieje się w roku 1938, tuż przed anschlussem Federalnego Państwa Austriackiego przez III Rzeszę Niemiecką. Młoda bohaterka Maria, nowicjuszka w Zakonie Benedyktynek Nonnberg w Salzburgu przez swoje niepokorne zachowanie zostaje zatrudniona w charakterze guwernantki w domu surowego kapitana marynarki Georga Rittera von Trappa – ojca siedmiorga dzieci, które są poddane niemalże wojskowemu drylowi. Tu trzeba zaznaczyć, kapitan jest sceptycznie nastawiony do narodowo socjalistycznej ideologii i nie może się pogodzić z gwałtownymi przemianami w jego ojczyźnie. Żeby nie zdradzać zbytnio fabuły (warto obejrzeć ten musical, zwłaszcza, że znalazł się na liście stu najlepszych amerykańskich filmów według American Film Institute) już łatwo dostrzec, że mamy do czynienia z instytucjami totalnymi (zakon i dom kapitana Trappa), ideologiczną otoczką oraz siłą muzyki, która potrafi przeciwstawić się a przynajmniej umilić trudne chwile. Bo to właśnie Maria swoim śpiewem wyłamie się z surowych reguł życia zakonnego i na nowo pobudzi zabawą dzieci kapitana Trappa a nawet spróbuje zmiękczyć jego serce. To właśnie Laibach próbował przekazać północnokoreańskim notablom, pod przykrywką niewinnych, radosnych piosenek. Pokazać inny świat, te melodie były powiewem wolności. Szkoda tylko, że powiew ten nie mógł dosięgnąć przeciętnego mieszkańca tego największego obozu koncentracyjnego świata.

Fragment musicalowy na obecnej trasie stanowi drugą część występu, zacznijmy więc od początku. Pierwsza część poświęcona została niepokojącym wydarzeniom jakie od miesięcy obserwujemy w Europie, szerzej w obszarze upadającej na naszych oczach cywilizacji Zachodniej. Laibach zaczął od dwóch utworów z samych początków istnienia kolektywu – „Smrt za smrt” (miażdżące klawiszowe klastry, które wzbudzały niepokój)  oraz „Ti, ki izzivaš”, oba oczywiście w odpowiednio odświeżonych wersjach (wielkie brawa dla Miny, która niebywale wzbogaciła wykonanie swoją ekspresją wokalną i mimiczną) mimo wszystko i tak dla niewprawionego ucha musiał to być skok na głęboką wodę. To była prawdziwa apoteoza industrialnego hałasowania, surowa, szorstka, nieprzyswajalna, muzyka raniąca nawet zahartowany zmysł słuchu – tymi pierwszymi minutami występu Laibach miał zamiar wstrząsnąć, osaczyć i zmusić do refleksji. Cel w 100% zrealizowany a dla długoletnich fanów zespołu to był prawdziwy rarytas. Z czasem muzyka Laibacha „cywilizowała się” z początku lat 80 przeskoczyliśmy do nadal aktualnej płyty WAT (2003) i kapitalnego utworu „Now You Will Pay”, będący (jeszcze) przejaskrawioną relacją barbarzyńskiej inwazji, która wpełza do europejskich łóżek, docelowo zrówna z ziemią żałosny Disneyland jakim jest Unia Europejska. „Now You Will Pay” tak jak i następny po nim „The Great Divide”, zostały zagrane praktycznie bez większych zmian i zabrzmiały potężnie dzięki wspaniałemu nagłośnieniu– bezsprzecznie najlepiej nagłośniony koncert na jakim byłem w MegaClubie. Po przypomnieniu starszego materiału przyszedł czas na utwory z ostatniego albumu Spectre (2014), który w swoim koncepcie zawiera najświeższą laibachową recenzję rzeczywistości. Jest to surowa krytyka liberalizmu, politycznej poprawności, żółto-niebieskie barwy wyświetlane w trakcie „Eurovision” przypominały o rosyjskiej aneksji Krymu. W tej części koncertu tak jak i na wyżej wspomnianym albumie pałeczkę pierwszeństwa dzierży wokalistka Mina – Milan był w cieniu i tylko co jakiś czas grzecznie podchodził do swojego statywu żeby groźnie pomruczeć. Mina swoim wdziękiem, skromnością i wręcz dystyngowanym ruchem scenicznym porywała na równi ze swoim silnym i interesującym głosem. Takie utwory jak „Walk with Me” czy „No History” zdecydowanie ułagodziły obyczaje swoją przebojowością, która kontrastowała z bezwzględnością utworów z początku koncertu. Utwory z ostatniej płyty porywały dojrzałością artystyczną, głębią, przestrzennością i bogactwem dźwięków. Kulminacją oraz finałem pierwszej części występu był najnowszy hymn Laibacha – „Resistance is Futile”, zróżnicowany pełen harmonii ale i dysonansów, militarystycznego klimatu skandowanego blitzkriegu ale i dyskoteki lat 80 – w skrócie mieszanka wszelkich inspiracji do jakich przyzwyczaja nas Laibach od ponad 35 lat. Gdy już ucichły złowrogie pomruki przyszedł czas na dziesięciominutową przerwę, na ekranie wyświetlana była agitka do partii Spectre, do której można było się zapisać w sklepiku nabywając szereg niezbędnych akcesoriów począwszy od papierośnicy z wizerunkiem Marksa, po kostkę mydła, partyjny krawat, propagandowy koreański plakat czy po prostu jedną z wielu koszulek – wszystko niestety za odpowiednio zniechęcającą cenę – ale bywalcy koncertów powinni się do tego chyba przyzwyczaić...

Druga część jak już wyżej zostało nadmienione stanowiła interpretacja musicalu The Sound of Music, gdzie odegrane zostały najbardziej znane utwory  m.in. „Do-Re-Mi”, „The Sound of Music” czy „My Favorite Things”. Interesujące było nawiązanie do Kraftwerk w „Do-Re-Mi”. Duże wrażenie robiły towarzyszące wizualizacje, które pokazywały w hiper ironiczny sposób reżim Kima jako cukierkową utopię kwitnącą i mlekiem płynącą. Niektóre utwory w zakamuflowany sposób mogły stanowić materiał dydaktyczny dla koreańskich dzieci które mogły zobaczyć kilka symboli „zgniłego zachodniego kapitalizmu” jak puszkę zupy Campbella czy kucyka Pony, które wyświetlane były w trakcie wykonania „My Favorite Things” – oprócz tego dostrzec można było charakterystyczne guziki jakie posiadają spodnie jeansowe – które właśnie zostały w Korei Północnej zakazane i noszenie ich karane jest zesłaniem do obozu pracy. To wydaje się śmieszne ale to przecież jest realny dramat rozgrywający się w XXI wieku.

Niewątpliwie wykonanie piosenek musicalowych było najbardziej liryczną i subtelną częścią koncertu. Sam pomysł i wykonanie zapisuje się w długiej liście oryginalnych i wyjątkowych projektów artystycznych jaki zaproponował Laibach. Mam nadzieję, że doczekamy się szybko stosownego wydawnictwa, które udokumentuje i utrwali przede wszystkim drugi w historii występ zachodnich wykonawców na terytorium Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej.

Po wspaniałych Dźwiękach muzyki Laibach wrócił do swojego ostatniego długograja i zaproponował promujące album utwory: „We Are Millions and Millions Are One” oraz ostatni jak na razie wielki przebój „The Whistleblowers” poświęcony Snowdenowi. Oba bardzo energetyczne i oczekiwane przez znaczną część publiczności. Następny w kolejce był bardzo hałaśliwy i toporny cover Dylana – „Ballad of a Thin Man” – który dla mnie osobiście stanowił jeden z mocniejszych momentów koncertu, może też dlatego, że to był jeden z nielicznych momentów kiedy Milan mógł odegrać rolę frontmana. Tym sposobem dotrwaliśmy powoli do końca, a szkoda bo takie koncerty mogłyby trwać w nieskończoność, ostatnim przed bisami utworem była drapieżna „Bossanova”.

Nieodłącznym elementem koncertów Laibacha są typowe rockowe rytuały w nietypowy sposób odprawiane – mam na myśli zabawę w echo, kiedy to zwykle frontman intonuje i dyryguje, która strona ma odpowiedzieć i w jaki sposób. Laibach podchodzi do tematu autoironicznie i widząc w tym psychologiczny aspekt zwany „owczym pędem” sprowadził ów zabawę do czystego automatyzmu, mianowicie za wszelką interakcją pomiędzy zespołem a publicznością odpowiada odtworzony głos „Wielkiego Brata”, który przeprowadza wspomnianą zabawę, chwali jaką to nie jesteśmy cudowną publicznością, przestrzega przed heilowaniem etc.

Na bis zagrano obowiązkowe największe przeboje, jako pierwsza wzniosła się epicka „B Mashina” zaadoptowany przez Laibacha utwór zespołu krajanów z Siddharty w wersji odświeżonej, znanej z ścieżki dźwiękowej do filmu Iron Sky (2012). Przy takim brzmieniu i wykonaniu utwór tylko zyskał i zrobił piorunujące wrażenie. Jest to też jeden z wielu przykładów, że Laibach do rangi sztuki opanował tworzenie coveru. To oczywiście wiadomo nie od dziś – a konkretnie od prawie trzydziestu lat, kiedy to zespół wydał album Opus Dei (1987) na którym znalazły się pierwsze przeboje na skalę światową z przeróbką „Life is Life” austriackiego Opus na czele. Tego wieczora zespół wręcz poraził mnie wykonaniem podwójnej wersji „Life is Life/ Leben heißt Leben”, która zrekompensowała mi jego brak na ostatnich koncertach w Polsce. W dużej mierze to znów była duża zasługa Miny, która dała popis w niemieckojęzycznej wersji utworu. Publiczność była w amoku i jasne się stało że na jednym bisie nie może się skończyć. Po paru minutach skandowania Tanz mit Laibach ku mojemu wielkiemu zdziwieniu zespół znów wyszedł na scenę i rzeczywiście zapodali zgodnie z życzeniem swój marszowy standard. Zdziwiony byłem bowiem wcześniej śledziłem setlisty z ostatnich koncertów i nic nie zapowiadało żeby mieli zagrać „Tanz mit Laibach” – to bardzo miły gest, że zespół odpowiednio zareagował i nie zignorował jak to często bywa publiczności. Chodź z drugiej strony krąży zdjęcie setlisty, gdzie od początku zaplanowany był ten utwór – także mamy do czynienia z miłym zbiegiem okoliczności.

To był mój kolejny koncert Laibacha i chyba przebił nawet ten z Łodzi, gdzie odegrano materiał z EP poświęconej Powstaniu Warszawskiemu. W tych dwudziestu kawałkach przewinęła się esencja twórczości, pozytywny estetyczny eklektyzm i rzeczywiste bogactwo dźwięków muzyki tej prostej, cichej, oczywistej po skomplikowaną, głośną, wymagającą głębszej refleksji. Co najważniejsze wszystko podane w takich proporcjach żeby nie zmęczyć ani zanudzić postronnego słuchacza. To była kolejna treściwa intelektualna przygoda, którą się przeżywa i wspomina na długo po tym gdy ucichły ostatnie beaty i zgasły wszystkie światła.   

 

Zobacz galerię zdjęć:

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura