Ignatius Ignatius
284
BLOG

Incubus: Serpent Temptation (1988) - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 2

Incubus: Serpent Temptation (1988) - RecenzjaDokładnie 14.04 1988 roku ukazał się debiutancki album death metalowego Incubus. Jest to wspaniały przykład wczesnego death metalu, surowego w okresie kiedy ten gatunek kształtował się i najmocniej rozwijał. Z naturalnych przyczyn jest to mocno thrashujący death metalu. Te dwa metalowe żywioły zostały wymieszane w niebezpiecznych proporcjach. Znakiem rozpoznawczym zespołu braci Howard były do dziś robiące wrażenie, niebanalna prędkość jaka dominuje na tejże płycie. Bez dwóch zdań była to wówczas jedna z najszybszych pozycji w dodatku zarejestrowana profesjonalnie. Jawnym skandalem był fakt, że w oryginalnej, pierwotnej formie ten album nie mógł doczekać się godnego płytowego wznowienia. Po prawie trzydziestu latach, na początku bieżącego roku Relapse Records wydało reedycję i jest to pierwsze oficjalne wydanie kompaktowe tej klasycznej pozycji z oryginalną okładką i jedynie co się nie zgadza to zmieniona z przyczyn prawnych nazwa na Opprobrium. Za nim jeszcze omówimy tę śmiercionośną perłę to wspomnę o wcześniejszej kontrowersyjnej edycji albumu, który ukazał się dwadzieścia lat temu, gdzie zespół postanowił nagrać ponownie wokale ze zmienionymi tekstami oraz ogólnie pokombinować w masteringu. Ową edycję omówię bardziej szczegółowo w osobnej recenzji. Nie muszę chyba dodawać, że niniejsza pierwotna wersja, która doczekałą się masy bootlegowych wersji, była przez lata bardzo porządaną pozycją przez maniaków oldshoolowego death metalu. 

Apokaliptyczne intro, które malowniczo nastraja do surowego Sądu Ostatecznego, Incubus zaczyna z grubej rury, „The Battle of Armageddon” to jak sam tytuł wskazuje popis nieokiełznanej, nienawistnej furii, w momencie obezwładnieni zostajemy przez pożogę wznieconą przez deszcze meteorytów, burza rozpalonego wulkanicznym ogniem piachu wysypuje się z bezlitosnych partii gitarowych, dławią opary siarki, ostatnie tchnienie wyrywa z płuc potok bulgocącej smoły. Nie ma litości, ściana dźwięku przytłaczać będzie przez najbliższe dziesiątki minut.

To co może zaskoczyć to całkiem czytelne wokalizy, które przez większość czasu meandrują na pograniczu growlu. Francis M. Howard po mimo sonicznej gehenny, hojnie częstuje słuchacza chwytliwymi melodiami, które przynajmniej starają się łagodzić obyczaje. Utwory są rozbudowane i nie sprowadzają się tylko do apoteozy prymitywnej przemocy odegranej w szaleńczych tempach – To też zadziejmy na tym krążku (wszak to amerykańsko brazylijski death metal) ale nie brak momentów finezyjnych. Część utworów to nowe wersje kawałków z demo Supernatural Death (1987) dzięki czemu takie kultowe kawałki jak „Voices From the Grave” zabrzmiały jeszcze bardziej potężnie, przy tym zachowano swoistą archaiczność brzmienia perkusji (z perspektywy czasu raczej niezamierzony zabieg), które wzbudza nostalgiczne wspomnienia związane z latami 80. Po dołującym mieleniu utwór rozkręca się do śmiercionośnego pożaru krwi, zgniłych kości, świdrujących partii solowych. Czuć w tym truchle ducha starego heavy metalu, który unosi się niczym parujące wyziewy z świeżo rozprutego truposza.  

Moyses swój kunszt perkusyjnego siania zniuszczenia najlepiej zaprezentował chyba w „Sadistic Sinner”, jest to kolejny ekstremalny cios, to właśnie perkusja stanowi tutaj element, który zadaje niszczycielskie obrażenia. Najbardziej zapadają w pamięć przejścia, szczęk talerzy. Jest to oldschool w najczystszej postaci, organiczny death metal ani krzty syntetyczności jaka zaczęła dominować w latach 90.

Pierwszą połowę albumu wieńczy „Incubus”  – hymn zespołu, w momencie porywa głębią gitarowej otchłani, pełnej majestatu złowrogiej magii. Pojedyncze tąpnięcia, stanowią preludium kolejnej manifestacji siły i prędkości Moysesa. Pomyśleć, że coś tak pięknego powstało już w 1988. Ściana dźwięku powodująca krwotok z nosa i obu uszu- w trosce o nasze zdrowie  Incubus daje chwilę odetchnąć, trochę mieszają, bardziej thrashowe partie wypływają na wierzch, bezczelne i buńczuczne ale nie prostackie. Tradycyjnie finiszujemy w bardzo ludobójczym stylu. Trup ścielę się gęsto.

Incubus: Serpent Temptation (1988) - RecenzjaNic dziwnego, że Drzewo Poznania z okładki uschło razem z resztą Raju, skoro w „Blaspheming Prophets”, w podobnym nieludzkim tonie mkniemy w tym piekielnym pochodzie, chociaż z drugiej strony zostawiono trochę więcej przestrzeni - aż tak nie przytłaczają nas Brazylijczycy. Dzięki czemu zespół pozostawia więcej miejsca do kombinowania, to nie są żadne techniczne masturbacje, ale jest na czym ucho zawiesić. Zwłaszcza, że to jest jeden z najbardziej klimatycznych utwór, pełen instrumentalnych klasycznych pasaży, i gitarowych nieokiełznanych spazmów. Końcówka utworu trochę jakby niedomaga, zespół nie miał pomysłu jak skończyć ten utwór, uchodzi stęchłe powietrze i nawet można lekko ziewnąć. Śmiało można było urwać minutę z tego kawałka. Dopiero powtórzenie masakry z początku spajające klamrą utwór i ostatni popis gitarzysty jest godny nie przeskoczenia do następnego utworu.

Szybko się zespół odkupuje z win w „Hunger for Power”, cóż za wspaniałe i jakże treściwe wprowadzenie, utwór nie porywa ekstremalnością „Incubusa” ale w tym bardziej ołowianym niczym zimowe niebo gitarach kryje się coś pociągającego, Tym samym zespół dowiódł, że w wolniejszych kawałkach, daje radę i ma coś do zaproponowania – a to w death metalowym fachu podstawowa sprawność. Utwór kończy się niezdrową, posępną trochę mechaniczną partią – przełamaną nagłym przyspieszeniem, w którym tak cudownie talerze dzwonią i szeleszczą.  

Tytułowe szlachtowanie to niechlujny acz epicki kawał dobrego, starego gruzowania. Maniakalne prędkości perkusisty, a przy tym tak wspaniałe to skandowania słowa refrenu

Mighty force

Evil’s mighty force

Niestety ostatnim utworem na płycie jest „Underground Killer”, taki album musiał zostać zakończony z tak też się stało. Jest to trochę poszarpany, o iście koncertowym posmaku zimny zabójca. W jednym kawałku upchnięto to co najlepsze z całej płyty, jest wiele melodii, zmian tempa, i wspaniałych riffów.

Nie licząc niektórych elementów album praktycznie się nie zestarzał, takiego brzmienia już nigdy się nie osiągnie, co nie raz podkreślałem recenzując tego typu produkcje. Dziś demówki nagrywane w domu na byle czym lepiej brzmią ale cóż z tego jak brakuje pasji, duszy i pomysłu. Dlatego Serpent Temptation(1988) stanowi pamiątkę jak przed laty grało się szczerą ekstremę. Całe szczęście, że takich pamiątek jest więcej. 

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura