Ignatius Ignatius
175
BLOG

W imię metalowej krwi - Virgin Snatch / Skyanger / Basement - Relacja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 4

W niedzielę 13.03 w dąbrowskim Rock Out odbył się koncert w ramach jubileuszowej trasy krakowskiego Virgin Snatch – aż trudno uwierzyć ale trzeci album grupy In The Name of Blood (2006) – liczy sobie równe dziesięć lat. Dla Virgin Snatch ta płyta była przełomowa, dla wielu uznana za najlepszą. W końcu zespół uwolnił się od łatki „Testament wannabe” – stając się jednym z najistotniejszych graczy we współczesnej polskiej muzyki thrash metalowej. Po tej małej dawce historii czas przejść do sedna sprawy czyli niezwykłej sztuki jaka miała miejsce w wspomnianym lokalu. Gwiazdę wieczoru wspierały dwa zespoły: lokalny Basement oraz krakowski Skyanger. Trochę niezrozumiała dla mnie była kolejność zespołów. Wieczór mocnych wrażeń otwierał Basement - doświadczony zespół z dwoma pełnograjami na koncie, poprzedzając debiutantów z Skyanger… Z drugiej strony należy wziąć poprawkę na to, że tego typu potańcówki, rządzą się trochę innymi prawami i nikt przecież z nikim nie rywalizował.

Basement pod przewodnictwem Waflo oparł swój set w przeważającej mierze na ostatniej płycie Deszcz i krew (2013) grając ją prawie w całości przeplatając co jakiś czas kawałkami z debiutu. Jak na siermiężne warunki sceniczne, występ wypadł bardzo dobrze, choć co nieuniknione dla takiego metrażu, było trochę za głośno, i tak naprawdę najlepszy odbiór był w sąsiadującym pomieszczeniu. Zróżnicowany repertuar oparty na wybuchowej mieszance thrashu, groove metalu, dobrze doprawionym przyprawami południa a nawet i chwilami śmierć metalu sprawiało, że koncert zagłębiowskiego zespołu był bardzo dynamiczny, treściwy a przy tym spójny. Takie utwory jak otwierający „Ponury żniwiarz” czy „Nieumarły” stylistycznie stanowiące hołd klasycznym zespołom, (które inspirowały i inspirują Basement) idealnie korespondowały z kawałkami z bardziej nowoczesnymi ciosami takimi jak „Qital”. Jak można łatwo wywnioskować, Basement jest zespołem polskojęzycznym, co w szerokorozumianej muzyce metalowej staje się powoli ewenementem – wiele młodszych zespołów chcąc spróbować zawojować świat decyduje się na język rock’n’rolla. Dzięki temu bez większego wysiłku można wsłuchiwać się w to co zespołowi – a w zasadzie Waflo leży na metalowym sercu.  Tutaj należy uczciwie stwierdzić, że wokalista stara się urozmaicać swoje partie wokalne stosowną modulacją, czasem nawet zagrowluje dla wzmocnienia przekazu. Zresztą tyczy się to całego zespołu, i słychać, ze są to świadomi instrumentaliści, przez co trudno oprzeć się mimowolnemu podrygiwaniem głową poddając się zaraźliwemu rytmowi generowanego przez gitarzystów i sekcję rytmiczną. Wyjątkowo wyróżniony został perkusista Tommy, który miał przez cały koncert podświetlony zestaw perkusyjny – dzięki czemu zresztą można było dobrze przyjrzeć się jego pracy rąk. Docenić należy (może nawet zbyt dużą) skromność zespołu odnośnie kwestii choreograficznej, bez żadnych groźnych grymasów i zbędnej napinki robili po prostu swoje. I co najważniejsze robili to bardzo dobrze. Gdybym się miał do czegoś przyczepić to skandalem był brak coverów - zdecydowanie brakowało zarówno Sladeów i Machine Head na bis ale może następnym razem będzie okazja.

Aaa byłbym zapomniał o bohaterze drugiego planu w postaci pana konserwatora, który z latarką w trakcie koncertu Basement, sprawdzał czy się lokal rozpada pod wpływem skomasowanego ataku decybeli – i niech to będzie najlepsza ocena występu Piwnicy w piwnicy.

Jako drudzy grali krakowiacy z Skyanger, jest to świeża ekipa wykonująca melodyjny death metal. Koncert oparty był na EPce Veronica (2015). Warto wspomnieć, że część zespołu udziela się w zespole Voodoo – stary dobry band jeszcze z lat 80. Muzycznie było melodyjnie, szybko i do przodu, niestety perkusja zbyt dominowała nad resztą akompaniamentu, przez co trzeba było mocno się wysilić aby usłyszeć gitarę. A szkoda, bo z tego co usiłowałem wyłuskać wnioskuję, że niekiepskie dźwięki gitarowe krzesane były z wiosła.

Przyszedł czas na Virgin Snatch, pierwsze co się od razu rzuciło w oczy (a raczej w uszy) po za barwną choreografią to umiejętne poradzenie sobie z warunkami akustycznymi obiektu – wszystko brzmiało jak brzmieć powinno i to pomimo chwilowego niedomagania głosu Zielonego, który i tak darł się w niebogłosy, bardzo aktywnie komunikował się z publicznością zachęcając skutecznie do wspólnych tańców. Dzięki temu, że scena niebyła odgrodzona żadnymi barierkami, Zielony w trakcie koncertu mógł kilka razy zwyczajnie iść (prawdopodobnie do baru) aby ratować swoje nadwyrężone gardło. Brak barier powodował wrażenie metalowego braterstwa, kto chciał mógł sobie zaryczeć do mikrofonu jak to zresztą czynił znany wielu weteran tego typu spędów Beavis. Kulminacją sielskiej atmosfery była obiecana balladka, która została zadedykowana wszystkim przedstawicielkom płci pięknej. Jako, że to była trasa jubileuszowa konkretnego albumu, padło na „You-Know-Where”. Album został odegrany chronologicznie zgodnie z układem utworów na albumie z wyjątkiem jednego („Omniscentia”) niestety po mimo okazji zapomniałem zapytać z jakiego powodu wypadł. Nie mniej Seria killerów „State of Fear”, „Purge My Stain!”, „Bred to Kill” była w stanie rozruszać nawet najbardziej oporne i nieśmiałe jednostki, nic dziwnego, instrumentalny żywioł bijący z tych utworów to rzeczywiście chyba szczytowe osiągnięcia tego zespołu. Dalej było jeszcze bardziej srogo przy dźwiękach „IV: Vote of no Confidence” – o ironio album kiedy był nagrany był w dużej mierze wymierzony w establishment, który również dziś sprawuje władzę – czyli rzec najprościej ujmując historia zatoczyła po dekadzie koło… Punktem szczytowym tego gigu był miażdżący tytułowy utwór „In The Name of Blood”, na którym zdarłem tak gardło, że po prawie tygodniu nie doszło do siebie – co jest chyba najlepszym jakościowym wyznacznikiem. Na szczęście nie skończyło się tylko na odegraniu albumu, jako deser zapodano dwa kawałki z drugiej płyty Art Of Lying (2004) – którą bardzo sobie cenię. W dodatku padło jak na życzenie na tytułowy utwór i „Trans for Mansions” z chirurgiczną precyzją podwójnej stopy Jacka Nowaka i czystymi wokalami Zielonego, które dały naprawdę radę. Oprócz tego z przyczyn oczywistych koncert zamykały utwory reprezentujące ostatnie dzieło We Serve No One (2014), które stanowiły kropkę nad i pokazując dojrzałą ewolucję Virgin Snatch.

Zwykle wiele dobrego spodziewam się po kameralnych gigach, ale przedwiośnie w Rock Out przeszło moje oczekiwania. Już nie mogę się doczekać powtórki!  

Zobacz galerię zdjęć:

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura