Ignatius Ignatius
197
BLOG

Nieświeży wiatr stagnacji: Scorpions - Relacja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 3

4.03 do dawnej stolicy Polski przybył jeden z najważniejszych niemieckich zespołów w historii muzyki rockowej. Mowa oczywiście o geriatrycznych skorpionach – no może nie do końca jest jeszcze tak źle bo sekcja rytmiczna „dopiero” wchodzi w piątą dekadę swego życia (nasz rodak, w dodatku z Krakowa - Paweł Mąciwoda) lub dopiero jest na jej początku (Amerykanin James Kottak). Wspominam o tym na samym wstępie bowiem trasa zespołu jest właśnie na 50 lecie istnienia zespołu (dziwna to rocznica, zważywszy, że debiut płytowy zaliczyli Panowie dopiero w 1972 – ale niech im będzie). W zasadzie to co zaprezentowano w Tauron Arenie było niestety na miarę mocno wyeksploatowanego diesla – pierwsze czterdzieści minut koncertu to było nieporozumienie, już zaczynałem mocno rozważać ubieganie się o zwrot pieniędzy za bilet. Głównymi zastrzeżeniami było niedopracowane brzmienie – zastanawiałem się, czy perkusista usnął bo nie spotkałem się jeszcze z tak niemrawym pałkerem. Również wokalista Klaus Meine był ledwo słyszalny i w zasadzie najbardziej wysunięci brzmieniowo był basista (brawo Paweł - rzeczywiście dawał z siebie wszystko, aż miło było posłuchać), i wioślarze: Rudolf Schenker (nawiasem mówiąc Meine i Schenker to jedyni przedstawiciele pierwotnego składu) oraz Matthias Jabs. Zdaję sobie sprawę, że Scorpions nigdy nie aspirowali do miana demonów prędkości ale niestety przez większość sztuki zespół grał jakby nie mógł, jakby puścili winyla na zwolnionych obrotach. Dopiero rozkręcili się na pierwszym medleyu a konkretnie przy „Speedy’s Coming” – i to był pierwszy moment koncertu, który był na miarę marki niemieckich weteranów. Publiczność (średnia wieku optymistycznie oscylowała wokół 45+) dopiero ożywiła się przy jednym z dwóch kawałków na które tak naprawdę czekali (a przynajmniej takie sprawiali wrażenie) czyli balladki reprezentujące chyba ostatnią wielką płytę w bogatej dyskografii zespołu Crazy World (1990) czyli „Send Me an Angel” i oczywiście „Wind of Change” – na którym rozwinięto ogromną flagę Polski na całą długość płyty. Kto bywa na koncertach ten wie, że już dawno zapalniczki zostały wyparte przez ledowe lampy błyskowe zainstalowane w telefonach ale przyznać trzeba, że i tak efekt był bajeczny. Osobiście najlepiej jednak bawiłem się przy energetycznych scopionsowych strzałach pokroju „Dynamite” i „Blackout” – wtedy tak naprawdę poczułem, że obcuję z żywym pomnikiem ciężkiego rocka. W końcu obudził się perkusista Kottak, który miał nawet swoje pięć minut w postaci małego popisu swoich umiejętności. Wówczas Amerykanin pokazał swoje prawdziwe charyzmatyczne oblicze sceniczne, które na moment „odmłodziło” ten koncert. Napiszę pół żartem pół serio, że dwuznacznie wyszedł moment, kiedy Kottak zaczął liczyć po niemiecku i kazał na terytorium dawnej Generalnej Guberni podnosić ręce do góry… cóż zrobię, że machinalnie takie pojawiły mi się skojarzenia na koncercie niemieckiego zespołu?

Jubileuszowa trasa wymaga aby setlista była przekrojowa co udało się połowicznie ku mojej uciesze – bo tak naprawdę skupiono się na złotych latach 70-90 z małymi wyjątkami. W zasadzie set oparł się na wznowieniach wydawniczych i ostatniej płycie, która stylistycznie nawiązuje do tamtych lat (niestety to były najmniej treściwe minuty koncertu). Najbardziej atrakcyjne były wspomniane medleye w których Scorpions cofał się prawie do samych początków twórczości – szkoda, że nie do niedocenianego i zapomnianego debiutu – który może stylistycznie mocno odstawałby od reszty ale na tak wyjątkowej trasie byłby to niewątpliwy smaczek. Jak nie teraz to kiedy sięgać po takie skarby? Gdy wybierałem, się na koncert zastanawiałem się nad tytułem, pierwotnie chciałem zatytułować po prostu „pikantna 50tka Scorpionsów”. W trakcie koncertu już myślałem nad modyfikacją w postaci dodania znaku zapytania. Niestety oceniając całokształt ta 50tka jest tak pikantna jak zużyta niemiecka prostytutka, nie ma co się oszukiwać – doświadczenie pewnie ma ale nic poza tym żeby nie wchodzić w szczegóły i braki estetyczne. Piszę to zwłaszcza mając w pamięci zeszłoroczne koncerty choćby AC/DC, które takich Scorpionsów wciągają lewą dziurką od nosa i to po mimo „niedoskonałości” nagłośnienia. Rozczarowany jestem również drugorzędną kwestią – oprawą wizualną, niestety dostrzegam pewną tendencję – weteranom nie chce się już inwestować i bawić w nie wiadomo jakie widowiska – idąc po linii najmniejszego oporu ograniczają się do wyświetlania na dużych ekranach przestarzałe wizualizacje, które zestarzały się jakieś 15 lat temu. No bo jak inaczej ocenić spiskelowane wybuchy, które nie są nawet dostosowane do tak dużych rozdzielczości? A jedyna „pirotechniką” było puszczenie trochę dymu przy popisie solowym perkusisty? Nie tego się spodziewałem po koncercie na 50 lecie światowej rangi gwiazdy rocka. To już nawet Manowar potrafi przynajmniej sensowniej wykorzystać ten wygodny środek techniki aby tworzyć odpowiednią atmosferę widowiska.

Szczęśliwie z góry nie nastawiałem się że to będzie koncert aspirujący do miana koncertu życia – dlatego aż tak bardzo się nie rozczarowałem a nawet ostatecznie przyznać muszę, że cieszę się że mogłem posłuchać na żywo charakterystyczny, mocny wokal Klausa i schenkerowskie gitarowe fajerwerki. Tylko i aż tyle. 

Zobacz galerię zdjęć:

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura