Ignatius Ignatius
188
BLOG

Cavalera Conspiracy: Inflikted (2008) - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

Cavalera Conspiracy: Inflikted (2008) - RecenzjaPo dziesięciu latach 17.08 2006 roku Bracia Cavalerowie wystąpili razem na deskach sceny podczas jednego z koncertów Soulfly, Igor występuje gościnnie w utworach „Attitide” i „Roots Bloody Roots”. W tym samym roku Igor po 22 latach bębnienia w Sepulturze postanawia odejść z zespołu. Na tyle się braciom to spodobało, że rok później postanowili na boku pokombinować projekt nazwany Inflikted, który szybko został przemianowany na Cavalera Conspiracy. Wiadomość o tym zelektryzowała miłośników ciężkich brzmień – to był dobry początek aby w końcu doszło do reunionu Sepultury w złotym składzie. Jak historia pokazała niestety do tego nie doszło, nawet na czas celebrowania 30 lecia zespołu. W konspiracji pogodzonych braci wspierali wówczas basista Joe Duplantier (Gojira) i gitarzysta Marc Rizzo (m.in. Soulfly). Na efekty pracy nie trzeba było długo czekać, na początku marca ukazał się singiel pilotujący dużą płytę, zawierający utwór „Sanctuary” a dwa tygodnie później premierę miał album Inflikted (2008). Z założenia Cavalera Conspiracy miał być powrotem do korzeni metalowej ekstremy, powrót do death i thrash metalu. Jednak naturalnym jest, że pewnych przyzwyczajeń się nie da wyplenić a 2008 to nie 1988, więc całość przemieszana została z bardziej nowoczesnymi elementami. Najbezpieczniej debiut braci można określić jako wypadkową death/thrash/groove metal. Śmiało można doszukiwać się na tej płycie zarówno odniesień do Sepultury drugiej połowy lat 80 jak i do Sepultury z pierwszej połowy lat 90. To znak, że nie ma co się łudzić, że na tej płycie znajdziemy coś nowatorskiego czy oryginalnego. Jest to dobre rzemiosło, nostalgiczne w formie, przy tym słychać jednak dużą frajdę z grania bardziej oldschoolowo, ale są takie momenty, że brzmi to jak wyrachowanie i bardziej jak eksperyment zlecony przez wytwórnię.

Niestety w Cavalera Conspiracy brylują nie bracia Cavalera a gitarzysta Marc Rizzo, którego melodyjne solówki najbardziej zapadają w pamięć. Igor niestety nagrał swoje partie bez polotu jakiego można oczekiwać od tak doświadczonego perkusisty. Najmniej korzystnie wypada osoba Maxa, który wokalnie niedomaga, co może i nadaje takiego niechlujnego wyrazu całokształtu ale na dłuższą metę budzi to zamiast podziwu – politowanie.

Album składa się z 11 utworów, które zamykają się w niecałych trzech kwadransach. Otwierający album tytułowy „Inflikted”, po kilkunastu sekundach piskliwego wporwadzenia, eksploduje w końcu mięsiste, średnio szybka, chropowata jazda. Max drze się miękko i czytelnie, Igor nie grzeszy nadzwyczajną techniką, zdecydowanie mógłby bardziej mieszać. Dopiero w drugiej połowie utworu zespół wpada w odpowiednie, transowe hałasowanie. Wysokie rejestry solówek Marca wwiercają się i jaskrawo błyszczą na tle zblazowanej reszty. Zwłaszcza partie na tremolo rujnują woskowinę w uszach.   

Promujący krążek „Sanctuary” zdecydowanie bardziej przypadł mi do gustu, jest znacznie lepiej, w  niektórych rytmach jak np. we tłustym zbasowanym wstępie słychać skazę po elektronicznych eksperymentach perkusisty. Można usłyszeć też  nawiązanie do tribalu – ale to jest zaledwie delikatnie zaakcentowany smaczek. Jest to rasowy death groovewowy chwytliwy potwór (z naciskiem na death). Odpowiednie tempo, skandujące wokale, melancholijne gitarowe ozdobniki. Dominuje kroczący rytm i epickie błyskotki.

Klimat podtrzymuje (jakże niestety na czasie) utwór „Terrorize”, przejmujące solówki, szybkie zajadłe zagęszczenia, bardziej gardłowy i silny wokal, nie obyło się od wplecenia bardziej zmodernizowanych ozdobników i deklamacji, dominuje jednak olschoolowy jazgot, i podwójna stopa Igora.

W znacznie bardziej nowoczesne rejony zapędzili nas Cavalerowie w „Black Ark” które kojarzyć się może z Chaos A.D.(1993) a może i nawet z Roots [(1996), bębny], szarpane brudne riffy, średnio szybkie tempo, gitarowe zgrabne solóweczki łagodzące obyczaje, demoniczne grolwe i posępny majestat wzniecają piekielne płomienie – wspaniała ckliwa końcówka z kolejną przymgloną, nieśmiałą, liryczną partią solową. To właśnie m.in. w tym kawałku razi skopany wokal Maxa, który brzmi jak zapuszczony astmatyk, słychać, że wyjątkowa męczy się w niektórych wokalizach. Za to gościnny udział pasierba Maxa ratuje sytuację, głębokim z otchłani wyziewem. W „Ultra-Violent” niedyspozycja ta została (celowo bądź przypadkiem) ciekawie wykorzystana, momentami przypudrowana pogłosem, który jednocześnie nadaje wrażenia opętanego. Tego typu patenty, jak wiadomo popularne były w latach 80 i stąd taki wspominkowy anachronizm został wykorzystany. Utwór toczy się w tempie walca, ciężki przytłaczający gitarowy spazm i wspomniany nawiedzony szczek Maxa doskonale nawiązują do początków Sepultury. Jest to też jeden z bardziej urozmaiconych kawałków a to przez chwile cykają pojedyncze akordy akustyka, a to bardziej żywiołowo zabębni Igor, nie wspominam już nawet o kolejnych do kolekcji solówkach. Wszystko to sprawia, ze jest to jeden z najlepiej wypadających kawałków na płycie.

Jeżeli komuś brakowało konkretnego tempa, agresji i energii, powinien mu przypaść do gustu środek albumu, który oparty jest na serii krótkich, wyjątkowo zajadłych strzałów przedzielonych bardziej masywnym i jednym z najdłuższych na płycie „Bloodbrawl”.

Najlepiej z nich wypada „Hex” krótki i szybki jak tytuł, konkretne tempo, nagłe zrywy i wycharkiwane słowo Hex przez Maxa, ostre gitarowe piłowanie, transowe rytmy – słowem moc. Cóż Cavalera ze swoim zapuszczonym wizerunkiem, z wychodowanymi zwierzątkami futerkowymi na głowie i w koszulce Possesed wygląda jak postmodernistyczna wiedźma rzucająca plugawe klątwy. „The Doom of All Fires” również wzniecający resentymenty piekielnego okresu Sepultury. Powiem szczerze, że spodziewałem się czegoś znacznie bardziej wymuszonego a tu przyznać uczciwie trzeba, że konspiracja braci nie wygląda na taką do końca wyrachowaną, a gdy już przymkniemy oko jedno to już w ogóle można się w tym odgrzewanym death thrashu (na chwilę) zakochać. Szkoda, że kawałek tak nagle się urywa. Znów wokalnie Max w szybkich partiach niedomaga i brzmi jak ciasteczkowy potwór.

Wspomniany „Bloodbrawl” to kolejny do kolekcji kawał oldschoolowego strzępu metalu, mocno zardzewiałej drzazgi, która dumnie skrzy się zwłaszcza, gdy dosięgnęła celu i  zroszona jest świeżym potem i krwią. Chłopcy z Brazylii niczego sobie poczynają i czuć, że sprawiało im to frajdę móc oderwać się od współczesnej mallcorowej papki. Bardzo ładnie kruszy skały tłusty basik Joego. Solówka delikatnie meandruje. Jednak głównym daniem jest akustyczna miniaturka na koniec sprawiająca, że aż oczy same się pocą. Retro ekstrema na przyzwoitym poziomie oczywiście z naturalnym dla Cavalerów bagażem groove metalowym. Jak do tej pory „Nevertrust” najbardziej zahacza o hc punkowe inspiracje, mikstura rozpędzonego thrashu, z piekiełkiem z przewijającymi się płynnymi obłymi melodyjkami, pirotechnika intensywnych zrywów należycie pobudza do życia.

Majestatyczny wstęp „Heart of Darkness”, utwór o wyraźnie akcentowanym potencjale komercyjnym, najłatwiej przyswajalny utwór, chwytliwy przebojowy riff, dosyć oszczędna perkusja, utwór na potańcówki jak znalazł, dobry na rozruch publiczności. Zaskakująca końcówka z biciem serca jawnie nawiązująca do intra „Refuse/Resist”. Wyjątkowo duże wrażenie zrobiła na mnie gasnąca gitarowa iskierka pod koniec solówki, w połowie utworu -niby nic ale doskonale zostało to wkomponowane zwłaszcza, że zaraz po niej wzniecona zostaje ostateczna nawałnica.

Album zamyka najdłuższy na płycie „Must Kill”, oparty na łatwym do wybicia rytmu nóżką, wolny, masywny groove metal z wyjątkowo mocnymi bębnami. Utwór nieustannie buduje napięcie, minimalizm pasaży idealnie współgra z równie oszczędnym tekstem, nie silącym się na większą głębie. Nagłe odliczanie w macierzystym języku, symuluje koncertową spontaniczną atmosferę i jest kolejnym elementem, który wzbudza dreszczyk emocji. Dziwne hałaśliwe outro o industrialnym posmaku trochę nie pasuje, ale cóż to naprawdę detal.

Nie jest to album rewolucyjny, nie wyznacza żadnych trendów, nie będzie inspirował następnych generacji, ale nie ma co się oszukiwać, nie taki był przecież zamysł. To tak naprawdę jest pretekst, żeby bracia wspólnie grali kawałki Sepultury, na które głównie czekają fani, reszta to tylko wypełniacz, który dobrze żeby nie odstawał za bardzo. Nie oznacza, że nie znajdziemy na tej płycie nośnych momentów, są i starałem się je wskazać. Kolejny niezobowiązujący album jakie od lat płodzi Max ze swoim Soulfly, Sepultura pod dowództwem Andreasa. Dlatego na koniec aż prosi się zestawić Inflikted(2008) z pierwszym albumem Sepultury bez żadnego z braci Cavalerów – A-Lex (2009).

Obu płytom czegoś brakuje A-Lex (2009) jest typowym eksperymentem Sepultury tamtego okresu, ale też dowodem, ze Sepultura ma rację bytu bez braci Cavalerów, którzy na Inflikted (2008) pokazali, że można nagrać zachowawczą a jednak ciekawą i szczerą płytę. Bardziej przekonuje mnie niechlujność Cavalerów niż syntetyczne wymuskanie i produkcyjne przekombinowanie Kissera i spółki. Osobiście wpisuję się w tezę, że może zamiast trzech przeciętnych zespołów czas na stworzenie jednego ale za to bardziej wartościowego.

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura