Ignatius Ignatius
441
BLOG

Sepultura: Kairos (2011) - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

Musiała minąć równa dekada po kultowej Arise (1991) aby Sepultura nagrała płytę, która okrzyknięta została nawet przez największych malkontentów i wybrednych jako najlepsza płyta Sepultury (w dodatku w kilku kategoriach!):

  1. Najlepsza Sepultura postMaxowa
  2. Najlepsza Sepultura postCavalerowa
  3. Najlepsza Sepultura XXI wieku
  4. Najlepsza Sepultura od 1993 roku

 

Sepultura: Kairos (2011) - Recenzja

Słowem Andreasowi Kisserowi nareszcie się udało osiągnąć coś wielkiego i to bez udziału braci Cavalerów, oczywiście były przymiarki, albumy, które z ogólnego marazmu [Nation (2001)] wybijały się ponad przeciętną [Against (1998) Revolusongs (2002)] ale cały czas Kisser gonił króliczka konkurując z poczynaniami samego Maxa a potem już Maxa i jego konspiracji z Igorem. Tyle czasu i płyt musiało minąć, aby styl współczesnej Sepultury wykrystalizował się, dojrzał a przy tym zaproponował coś na poziomie swojej zszarganej marki.

Cóż to więc za cudo wyczarowali Brazylijczycy i czy rzeczywiście jest takie cudowne? Dwunasty album zwący się tajemniczo Kairos(2011) to bóstwo z mitologii greckiej w wersji optymistycznej – szczęśliwego zbiegu okoliczności lub w wersji pesymistycznej – niewykorzystanej szansy. Po rozszyfrowaniu tytułu od razu czytelna staje się do bólu sztuczna okładka, będąca współczesnym wyobrażeniem tytułowego bóstwa. Zdecydowanie w przypadku Sepultury album ten jawi się jako (w końcu) wykorzystana szansa, gdy zaś spojrzymy szerzej na historię zespołu to niestety jak wiadomo drugie znaczenie zdecydowanie bardziej oddaje realia – czyżby po latach przyszła chwila refleksji czy wręcz samokrytyki ze strony Kissera i spółki? Poniekąd tak się jawi koncept tego albumu (tak, tak to już trzeci w historii tego zespołu), który tym razem dotyczy introspekcji dziejów tego metalowego niegdyś giganta. Nic więc dziwnego, że niektóre tytuły i teksty będą nawiązywać do tych z przed lat, co należałoby uczciwie postrzegać w kategoriach autoinspiracji czy nawet autoplagiatu – no ale jest to przecież zamierzony koncept! więc można to wybaczyć… a mówić poważnie, jawi się to jako ciekawa nostalgiczna podróż w czasie, pewnego rodzaju podsumowanie z metalową łezką w oku. Zdecydowanie ciekawsze podejście niż enty okolicznościowy/bez okolicznościowy składak/koncertówka/rearanże dotychczasowego materiału. Po analizie konceptu i całej tej wspaniałej otoczce skupmy się na najistotniejszym na muzyce.

Tak jak kilka poprzednich albumów postanowiono na podział albumu na kilka części, które oddzielają, krótkie przerywniki. W tym wypadku nie są to instrumentalne popisu jak to miał zespół w zwyczaju a bliższe formule zastosowanej na Nation (2001), gdzie niektóre utwory kończyły krótkie monologi w różnych językach. Tym razem za liczbami, będącymi tą samą datą w różnych rachubach czasu, kryją się odgłosy kojarzące mi się z gwarem lotnisk. Regularna edycja płyty posiada łącznie piętnaście utworów (w tym cztery wspomniane przerywniki i cover). Album otwiera „Spectrum” – mozolny, ciężki riff, spokojna deklamacja Greena, dominuje średnie tempo, wszystko ładnie poukładane i przestrzenne (oczywiście na samym wierzchu są partie gitary Kissera). W tle daleko schowana jest perkusja Dolabelli, bryluje jak zawsze Green ze swoimi zróżnicowanymi wokalizami, Kisser trochę bardziej wyżywa się na gryfie, przemycając obok klasycznych patentów solówki przyprawione orientem. Szybko przyszedł czas na utwór tytułowy, intryguje nas cały czas lodowate brzmienie niczym tchnienie zimnej maszyny -  zdecydowanie bardziej chropowate niż na A-Lex (2009). Skandowane Kairospotęgują dramaturgię, rozedrgana świdrująca gitara. Perkusista nie czaruje technika jak na wyżej przywołanej poprzedniczce ale zdarza mu się wplatać ciekawe smaczki w swojej grze, mimo wszystko największe pole do popisu ma gitarzysta, który przezywał w tamtym czasie swoją drugą młodość.

Wspomniana retrospekcja dostrzegalna jest w pewnych smaczkach i naszczęście nie zawsze są one od razu czytelne i dosłowne. W „Kairos” wspomniane skandowanie przypomina Chaos A.D.(1993) W „Relentless” mieszają się klimaty z lat 89-93, w tym kawałku zagościły znacznie gorętsze rytmy, smakowite riffy, mały kontrolowany chaos, bitewny szał. Green zachrypniętym głosem krzyczy, odpalony zostaje infekujący potężny groove. Nawiedzona solówka Kissera utwierdza w przeświadczeniu, że gitarzysta ten nareszcie się otrząsnął. Pojawiają się nawet miejscami akustyczne plamy, które od razu kojarzą się z czasami świetności thrash metalu a druga, pokręcona solówka to kolejne odwołanie się do albumu z 1993 roku.

Niewątpliwym zgrzytem jest umieszczenie w środku płyty cudzesa skąd inąd wielce szanownego zespołu i w ogóle – ale niestety przeciętne (zwłaszcza na zespół, który potrafi zaskoczyć wkładem własnym do cudzego repertuaru) i bezpłciowe wykonanie sprawiają, że jest to zdecydowanie zmarnowane kilka minut. Mowa tu o „Just One Fix” chicagowskiego Ministry. Niestety Green – przy całym jego talencie nigdy nie będzie tak charyzmatycznym wokalistą jak Al Jourgensen. Szczerze już wolałbym aby Sepultura (a zwłaszcza perkusista) zmierzyła się z „TV II” z tego samego krążka… Przynajmniej już wiadomo skąd wzięło się industrialne piętno na Kairos (2011). 

Sepultura: Kairos (2011) - RecenzjaDalsza część albumu również zdradza oznaki nierówności materiału, przykładem jest „Dialog”, tutaj zespół jakby wrócił do początków XXI wieku, przez co w dużej mierze jest nijaki ale sytuację ratuje Green. Jest to wolniejszy utwór, uderzający w smutne tony, Green ma pole do popisu ze swoimi szeptami, w końcu utwór się bardziej rozkręca, Dolabella wybija nawet tribalowe rytmy a nawet (za krótko) popisuje się swoją techniką, tylko dlaczego dopiero na sam koniec. Zdecydowanie bardziej robi thrahowa luta gęsto zaprawiona zakręconymi tremolami pt. „Mask”. Zajadły, mechaniczny rąbany rytm, prosty transowy riff, srogie przyspieszenie w których to Kisser niebezpiecznie zbliża się do poziomu starej dobrej Sepy (tak, tak – chodź no dobra, pewnie przemawia za tym nostalgia), utwór momentami zawędrował w ładne łamańce, jest na czym ucho zawiesić. W końcu utwory przekraczają trzecią minutę i dają szanse się wykazać instrumentalistom. Z tym kawałkiem wiąże się też ciekawa forma promocji i inicjatywa. Zespół postanowił dać utalentowanym fanom możliwość stworzenia fanowskiego klipu. Trzy pierwsze miejsca stały się „oficjalnymi fanowskimi klipami”, które można znaleźć na kanale wytwórni. Drugie miejsce zajął nasz rodak Artur Filipowicz!

Następujący po nim „Seethe” to również wspaniała thrashowa bestia, z cichym cedzeniem słów przez wokalistę, eksperymenty z brzmieniem, duszna aura otacza ten utwór, przejście perkusisty zwiastuje porcję czadu z świetną solówką, która przeciąga się a wraz z nim soczysty pasaż, za który tak się ceniło dawno temu ten zespół. Co ciekawe ten utwór to nagrany ponownie kawałek, który powstał z myślą o A-Lex (2009) i gdyby pierwotnie trafił na ten album to stanowiłby jego jeden z najmocniejszych momentów.

Our root, our seed, our cause - Born strong.

Potężnie zaczyna się niepokojący „Born Strong” z psychodeliczną melodią Kissera, wokal w tym wypadku mniej przekonujący ale instrumentalny impet siecze konkretnie. Nawiedzonych solówek ciąg dalszy, w dziwne melancholie tereny utwór pełznie ale to tylko krótkie przebłyski, w warstwie tekstowej znaleźć można ewidentne nawiązania do okresu 93-96 dużo odwołani do korzeni, chaosu, plemienności a nawet konkretnych utworów z tamtych dwóch krążków.

Czas chyba na najdalszy skok w przeszłość, „Embrace the Storm”, rzeczywiście nie kiepską burzą zgotowaną przez Dolabellę., to co zwraca na uwagę to fakt, że po raz pierwszy chyba nie brakuje drugiego gitarzysty (!), tytuł może kojarzyć się z jednym z utworów z Schizophrenia (1987) i może rzeczywiście to jest właściwy trop, pewnikiem jest to głośny, rasowy thrash.

Następny rozpędzony, zajadły „No One Will Stand”, to kawał death thrashowego miażdżenia i niestety w tym wypadku już zdecydowanie druga gitara by się przydała. Green na pograniczu growlu, jest to jeden z najbardziej mocnych kawałków, pomimo cukierkowych ewolucji Kissera, które stanowią przerwę w dezelowaniu dźwiękiem naszych uszu.

Powoli zbliżamy się do końca albumu, „Structure Violence (Azzes)” to już sticte industrial metalowy popis hałasowania – momentami słychać szaleństwo brazylijskiej dżungli, samby pomieszanej z mechanicznym zgiełkiem , bardzo ciekawe urozmaicenie i tak wartościowej płyty. Ciekawe zderzenie folku z przemysłową bezwzględnością. Powoli wygasa płomień albumu.

Na szczęście to nie koniec na wypaśnych edycjach można znaleźć jeszcze trochę miodu, jako bonus dostajemy metalowy cover „Firestarter” Prodigy, solidnie wykonany cover ale w tym wypadku pojawia się analogiczny zarzut względem wokalisty jaki padł w przypadku coveru Ministry. Mimo to kawałek instrumentalnie bez zarzutu, jedynie na koniec Sepultura zostawiła swoją wizytówkę w postaci tribalowej wstawki.

Drugi bonus jest już na szczęście autorskim odrzutem, „Point of No Return” to  niekiepski thrash metalowy utwór, który śmiało mógłby zasilić podstawę płyty. Zdecydowanie można było nim zastąpić cover. Myślę, że cover Minisitry z coverem Prodigy razem jako dodatki dużo spójniej by wyglądały, raźniej by się czuły, miałyby o czym porozmawiać, znajdując wspólny język...   

Nie równa ta płyta, ale w swej nierówności i tak jest o klasę lepsza niż poprzedniczki – wyjątkiem może być tylko Dante XXI(2006). Kisser udowodnił, że dalsza działalność Sepultury mimo wszystko ma sens, koncerty zespołu też o tym świadczą (chodź bardzo bym chciał oryginalny skład zobaczyć pomimo tego, że Green wokalnie i scenicznie zjada na śniadanie Maxa). Warto się przełamać i dać szansie tej płycie choćby tylko z sentymentu. 

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura