Ignatius Ignatius
536
BLOG

Sepultura: Roorback (2003) - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

Sepultura: Roorback (2003) - RecenzjaPo dalszym eksperymentowaniu i próbą przeskoczenia albumów z lat 93-96, w końcu Kisser dał sobie spokój i spróbował przekierować twórczość Sepultury na budowanie własnej muzycznej tożsamości. Podobnie jak Metallica po nieodżałowanej śmierci Cliffa Burtona, Sepultura na postanowiła zmierzyć się z cudzym repertuarem (w przeszłości ta dyscyplina z dobrym skutkiem wychodziła Brazylijczykom). Mowa tu o EP Revolusongs (2002) poprzedzającą recenzowany album.* Rzeczywiście w jakimś stopniu odfiksowało to Sepulturę i radykalnie tribalowe elementy zostały zmarginalizowane, co więc zostało? Surowy groove metal z wciąż brakującą drugą gitarą. Samolubny Andreas nie chce dzielić się z innym gitarzystą, przez co niestety muzyka traci na mocy, myślę, że to jest główna bolączka zespołu po tym jak jeden z braci Cavalerów opuścił zespół. Tak jak coverowa EPka zachwyciła pomysłowością i niecodziennym momentami odważnym doborem utworów bo jak inaczej ocenić covery Hellhammer, Massive Attack, Exodus i U2 na (to było możliwe w dużej mierze przez umiejętności i predyspozycje wokalne Derricka)

Na pewno jest to krążek lepszy niż jego poprzednik ale to akurat żaden wyczyn, wszystko będzie lepsze od tamtego komuszego metalu, jednak w porównaniu z późniejszymi albumami wypada blado, nawet A-Lex bardziej do mnie przemawia niż ów krążek.

Album otwiera „Come Back Alive”, wita nas szorstkie industrialne intro po nim wkracza sepulturowe riffowanie kojarzące się przez chwilę z „Roots Bloody Roots” brzmienie jest dziwnie „puste”, sztucznie nadmuchane, groove metalowy puls, gitara Andreasa. Wokal Derricka czytelny ale bez większej rewelacji. Poprawiły się solówki gitarzysty, intensywny utwór. Kompletnie inne podeście niż na Nation (2001).

Drugi na liście jest „Godless” totemiczny wstęp, narasta intensywność gitary. Oszczędna, prosta gra Igora, przykład nowoczesnego metalu, Sepultura wyjałowiona z etnicznej otoczki. Pływający riff tęsknotą trącający, dekadencki utwór do bólu, ale urzeka swoją utajoną chwytliwością. Wokal Derricka krzykliwy, rozmyty, mocno chowany. Bardziej transowa sekcja rytmiczna jednak się ostatecznie może momentami kojarzyć z korzennymi wpływami. Utwór powoli płowieje i przechodzi płynnie w „Apes of God”, znów ostro przetworzony syntetyczny puls gitarowy, trochę brudu się wkrada, potężne tąpnięcie perkusisty i w średnim tempie zatapiamy się w gęstej mazi. Coś jest intrygującego w tym brzmieniu gitary, brakuje trochę większego wygaru. Niemalże doom metalowe zwolnienie nadaje apokaliptycznego posmaku.

W „More of the Same” jeszcze gęstsze riffy zapodaje Andreas, Derrick bardziej urozmaica swoje wokalizy, ciężki lejący się utwór, ciekawie przestrzenne brzmienie, wokalista zaczyna ponuro deklamować, pauzy po nich intensywniejsze uderzenie. Hipnotyczny rytm, liryczne melodyjne ozdobniki są sprowadzone do minimum. W połowie klimatyczny pasaż z czystym śpiewem wokalisty, akustycznymi delikatnymi, eterycznymi iskierkami, wracamy do bardziej brutalnego mielenia, żeby znów zanurzyć się w akustycznym czarowaniu. Subtelne żonglowanie nastrojem, stopniowe wyciszenie pod koniec.

Czas na „Urge” i gościnny udział João Barone co gwarantuje pyszną perkusyjną ucztę, psychodeliczny, momentami  wplatana jest mechaniczna rytmika. Derrick łagodnie śpiewa żeby się w końcu zdenerwować i trochę powrzeszczeć, wtedy też zasypuje nas chaotyczna kawalkada. Szybko burza się uspokaja. Bardzo wyrazisty i mający coś w sobie. Brzmienie gitary unormowało się i już nie jest tak ekspansywne.
Mogące się kojarzyć nu metalem tąpnięcia na wstępie przechodzą w nowoczesne thrashowe, ołowiane riffowanie, tak można określić gniewny „Corrupted”, krótki dosadny i zwarty, najwięcej czaruje oczywiście Igor, chodź przyczajona solówka Kissera jest niczego sobie.
W „As It All” pozostajemy w groove metalowym sosie, Derrick znów inną manierą dawkuje słowa, dosyć spokojny i narkotyczny utwór, melodyjne riffy w pierwszej połowie delikatnie zmierzają w stronę Dalekiego Wschodu, proste długie pasaże i wrzask przerywający monotonnie, podbity eksplozją reszty akompaniamentu. Energetyczne spazmy gitary Andreasa, wraz z nimi świetnie chodzi gitara basowa Paulo, która ma naprawdę dużo do powiedzenia i przebija się pomimo zachłanności gitary. Znów wracamy do instrumentalnego nieco orientalnego pasażu z bombastycznym przejściem perkusisty. 

W promującym ten krążek „Mind War” Sepultura nadal częstuje nowoczesnym metalem, trochę połamanym, intensywną mechaniczną strukturą. Juniora znów odwala kawał dobrej roboty. Porcję nowoczesnego podejścia do thrashu znajdziemy w „Leech”. Rozpędzony bardziej klasyczny riff, skłaniające do headbangingu tempo, rozdzierająca  solówka Kssera i czysto sepulturowe zagrywki. Klasycznie zapowiada się „The Rift” konkretne partie gitary – jak Andreas chce to potrafi obok tego całego marazmu zagrać coś na poziomie. Jeden z intensywniejszych numerów na płycie, sekcja rytmiczna ma swoje kilkanaście sekund, które wykorzystuje Derrick na deklamację.

Dla kontrastu „Bottomed Out” zaczyna się akustycznie, spokojnie trzeszczą talerze, potęga i pełnia brzmienia, którą za często nie uświadczymy na tym albumie. Derrick odjechał już kompletnie jeżeli chodzi o łagodzenie obyczajów. Bardzo radiofriendly kawałek, znów chwilami słychać industrialne ciągoty przemieszane z folkiem. Wyjątkowo optymistyczny kawałek, który tylko momentami trochę groźniej brzmi. Wreszcie gitarzysta przełamał się i pokazał się od lepszej swojej strony jeżeli chodzi o partie solowe.   

Album wieńczy „Activist” czyli porcja  czadu na koniec, chaotyczny trochę jakby niektóre elementy były za szybko a inne nie nadążały, tłuste riffy nagle spowolniają, klasyczna solówka w połowie wspaniałe partie Igora tętniące życiem.

Na koniec przemysłowe odgłosy spinające klamrą w całość tą jakże poukładaną płytę, nagle atakowani jesteśmy dziwnym wrzaskiem, przetworzonymi, chrapliwymi odgłosami. Zapada cisza jeżeli przewiniemy do około 8 minuty można tam znaleźć nie groźny mały żart muzyczny, który co najlepiej obrazuje kondycję tego zespołu w tamtym czasie – jest jedną z nielicznych rzeczy, które pamiętamy po odsłuchu… 

Roorback (2003) to 40 minut rzemiosła, zbija się to w jedną chromowaną kulkę, która po prostu się toczy, zdarzają się pomysły mniej lub bardziej intrygujące, na starcie zapomniałem zaznaczyć, nie ma co porównywać do klasycznych dzieł Sepultury, to nie ten poziom, nie ta liga, ale nie ma też co skreślać tego zespołu, bo można przegapić kilka niezłych utworów. Oczywiście dla osoby, która nie ma czasu na rzeczy, które nie zalicza się do miana wybitnych - zamknie dyskografię tego zespołu, tuż po a nawet przed Roots (1996). Jeżeli ktoś ma jednak więcej czasu i lubuje się w wyszukiwaniu w przeciętniactwie czegoś co można uznać za wartościowe, na pewno Roorback(2003) może stanowić pewną frajdę.

Jeżeli ktoś śledził dyskografię In Flames to może dostrzec podobieństwo okładki albumu, który ukazał się trzy lata później niż recenzowany album. Od razu widać, że obie okładki stworzył Derek Hess i co ciekawe te płyty łączy coś więcej niż szata graficzna, sztuczność, bezduszność i impotencja - niby wszystko jest na swoim miejscu ale brakuje radości grania, ten stan muzycznej anomii obserwowany był dużo wcześniej nim wspomniane albumy się ukazywały. Tyczy się to praktycznie każdego aspektu zużytej popkultury.

 

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura