Ignatius Ignatius
137
BLOG

Deathcrusher Tour 2015: Voivod / Napalm Death / Obituary / Carcass - Relacja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

W dniach 11-12 listopada w naszym kraju czujniki wskazały radykalny wzrost światowego muzycznego ekstremizmu, w tym czasie miały miejsca dwa koncerty w ramach wyjątkowej trasy Deathcrusher Tour (pierwszy w Gdańsku, drugi w warszawskiej Progresji, na którym byłem obecny), wyjątkowej i bardzo treściwej za sprawą niecodziennego lineupu - na deskach sceny, jeden po drugim występowały Voivod, Napalm Death, Obituary i Carcass. Już dla średnio zorientowanych w temacie te nazwy mówią same za siebie, dla miłośników tego typu dźwięków, oznaczało to obecność obowiązkową. Co prawda kolejność w jakiej zespoły występowały mogła budzić wątpliwości - ja bym kompletnie inaczej to poustawiał, ale summa summarum nie miało to rządnego znaczenia, każdy z zespołów pokazał się od najlepszej strony, chodź nie ukrywam, że posiadam lekki niedosyt ale o tym później.

Rozgrzewaczem był rodzimy Herod, którego niestety niedane mi było obejrzeć (i żałuję, bo ponoć chłopaki pokazały się z bardzo dobrej strony). Grzecznie za to załapałem się na Kanadyjczyków z Voivod, dla niektórych ten zespół powinien być gwiazdą wieczoru i rzeczywiście coś w tym jest, bo to był na pewno najbardziej intrygujący i wartościowy koncert tego wieczoru. Ujmująca radość grania, kolekcja niebanalnych, kompletnie odjechanych - momentami psychodelicznych (pozornie) od czapy jazd, jakże charakterystycznych dla tego zespołu. Jednego z nielicznych thrashowych ekip, które nie bały się naprawdę wyjść po za ramy stylistyki, tworząc coś oryginalnego. To wszystko razem z koncertową adrenaliną tworzyło niezapomnianą sztukę. Zdecydowanie za krótko, ale takie były wymogi tego „mini festiwalu”. Set był najbardziej przekrojowy i pozwalał pokazać zespół z różnych momentów historii. Zaczęli od „Ripping Headaches” i „Tribal Convictions” reprezentujące kolejno debiut i trzecią płytę. Ten pierwszy sprawdził się idealnie i od razu rozgrzewał skutecznie publikę. Jako trzeci poleciał kawałek z ostatniego długograja „Kluskap O’Kom” po czym znów wróciliśmy do lat 80 w „Chaosmöngers”. W zasadzie jedynym reprezentantem lat 90 (w dodatku jego początków) był utwór „The Prow”. Jednak największym smaczkiem był „Forever Moutain” z ciepłego jeszcze splitu, który Voivod dzielił z…

…drugim w kolejce zespołem – Napalm Death, stanowiącym kompletne przeciwieństwo kilkudziesięciu minut, które zaserwował kanadyjski zespół. Jak pionierzy grindcora zagrali? Po prostu jak na Napalm Death przystało, czysta ekspresja lumpenproletariacki syf, bezkompromisowość i ściana dźwięku. Do tego stopnia , że w trakcie koncertu udało się spalić wzmacniacz a  Shane Embury zerwać strunę. Nikt się nie oszczędzał, obok reprezentantów ostatniego krążka Apex Predator- Easy Meat (2015) pojawiły się ochłapy z Scum(1987). Brytole zagrali najbardziej typowo spośród wszystkich załóg, weszli na deski spuścili wpierdol, Barney rzucił parę głodnych, zaangażowanych tekstów a muzyka broniła się sama. Żal, z powodu absencji Mitcha, zwłaszcza przy tak wyjątkowej imprezie, ale przyznać, trzeba, że Erik Burke (m.in. Nuclear Assault) godnie zastępował mistrza. Na dzień dobry poszła tytułowa świeżynka, zaraz potem poleciały z przed dziesięciu lat „Silence is Deafening” i trochę młodszy „On the Bring of Extinction”. Debiut reprezentowała wiązanka „Scum”, „Life?”, „The Kill” i „Deceiver”. Nie zabrakło sztandarowego coveru Dead Kennedys „Nazi Punks Fuck Off”. Wcześniej panowie z Birmingham na chwilę wrócili do ostatniego krążka. Koncert wieńczył jedyny reprezentant z Harmony Corruption (1990) „Suffer the Children” i najdłuższy utwór z Scum(1987) „Siege of Power”.

Trzecim zespołem na deskach stołecznej Progresji była legenda rodem z krainy pomarańczy słonecznej Florydy - Obituary, bezdyskusyjnie zasłużyli na miano zdecydowanie najbardziej profesjonalnego i najlepiej brzmiącego zespołu tamtego wieczoru, złośliwi by powiedzieli, że ze skostniałego death metalu wyczarowali wspaniały gig, mięsiste brzmienie gitar i arcymistrzowski growl Johnego Tardy’ego - skubany wciąż nosi długą firankę z włosów i zachowuje się bardzo autentycznie na scenie - dalekie to oczywiście do napalmowego szaleństwa ale w końcu to trochę inna bajka. Mariaż klasycznego repertuaru, który zdecydowanie zdominował setlistę wyszedł sztuce na plus, chyba właśnie tylko Obituary w pełni zrozumiało i najlepiej odnalazło się w idei trasy. Zaczęli jak na death metalowy zespół dosyć nietypowo bo wspaniałym instrumentalnym „Redneck Stomp”, w końcu na deski wchodzi mistrz growlu i rozpoczyna się „Visions in My Head”, który jako jedyny pochodził z ostatniego, świetnie przyjętego krążka. Następnie już do końca koncertu zanurzaliśmy się w gnilnej posoce starej szkoły death metalu w najlepszym wydaniu – z jedynki zabrakło może „Stinkpuss” a tak to skrupulatnie mordowano przy pomocy „Intoxicated”, „Bloodsoaked”, „’Til Death”, oczywiście „Slowly We Rot”, którym zresztą zakończono ten przepyszny koncert. Za nim to się jednak stało delektować się można było „Dying” i „Find the Arise” z „Cause of Death” (1990). Obituary zdecydowanie za krótko grało, zabrakło choćby kawałka z trzeciego krążka, za to chociaż na otarcie łez zagrali „Don’t Care” z World Demise (1994).

Największa gwiazda wieczoru trasy Deathcrusher Tour 2015 – Carcass zagrał naprawdę zacny koncert, do którego obiektywnie trudno mieć jakiekolwiek zarzuty. Był tylko jeden zasadniczy problem – repertuar, który absolutnie odstawał od dwóch pozostałych zespołów. Można by rzec, że rzeczywiście Carcass najbardziej gwiazdorzył i biło to ewidentnie ze sceny, repertuar zdominowało melodyjne oblicze zespołu z ostatniego krążka i przełomowego dla kariery tego zespołu Heartwork (1993), nie żebym miał coś przeciwko tego typu stylistyce, zwłaszcza w tak mistrzowskim wydaniu, ale nastawiałem się na najbardziej brutalną, chorą, gore-jatkę z początków działalności zespołu, nie ma co się oszukiwać w epickich, wspaniałych riffach było za gorsz patologii. Zaczęło się typowo (chodź z drugiej strony na samym starcie zaliczono techniczną wpadkę z mikrofonem Jeffa Walkera) od „Unfit for Human Consumption” z Surgical Steel (2013) po czym naturalnie dzięki „Buried Dreams” cofnęliśmy się o dekadę do tyłu (o ile takowa podróż jest naturalna), do czasów słynnego Heartwork (1993) , kiedy to znudzony Carcass przerzucił się z czystej patologii, na stylistkę zwaną melodyjny death metal – do dziś wielu fanów nie może wybaczyć tej „zdradzie” ideałów. Po tych dwóch kawałkach myślę sobie – w porządku, zaczęli przebojowo, czas może na coś konkretniejszego i proszę bardzo - „Incarnated Solvent Abuse” zaczął dobrze rokować dla pacjenta, ale to była wyjątkowo krótkotrwała nadzieja, którą ukrócono przy pomocy przeplatania kolejnych wymyślnych narzędzi z obu wyżej wymienionych płyt. Mimo wszystko przyznać trzeba, że była to instrumentalna uczta: „Cadaver Pouch Convevor System”, „The Mortal Coil” , „The Granulating Dark Satanic Mills” jeden po drugim musiał robić wrażenie nie tylko na płci pięknej. W drugiej połowie koncertu zahaczono na szczęście o grindowe delicje pokroju „Genital Grinder”, „Exume to Consume” a nawet „Reek of Putrfaction”. Jednak to stanowczo za mało zwłaszcza, że szybko przełamano to jedynym kawałkiem z Swansong(1996) – „Keep on Rotting in the Free World”, który zresztą bardzo miło bujał. Finisz był z pod znaku epickiego wymiatania a więc nie  mogło zabraknąć „Heartwork” i wisienki na torcie w postaci prawdziwego kolosa – „Mount of Execution”. Muzycy chętnie rozrzucali kostki i co najważniejsze butelki z wodą, która w trakcie intensywnego tańca okazywała się bezcenna.

Podsumowując, najbardziej ambitnie i interesująco wypadł Voivod, co było do przewidzenia, i faktycznie ich koncert będę długo pamiętał. Napalm Death łoił zgodnie z oczekiwaniami, niczym nie zaskoczył - ot po prostu solidny gig godzien takiej marki. Obituary za sprawą doskonałego brzmienia i najbardziej trafionego setu wypada najlepiej z pośród wszystkich zespołów, każda z ekip prezentowała odpowiedni poziom, ale chyba właśnie postawię na Obituary. Najbardziej klimatyczna i szczera sztuka na miarę nazwy całej trasy. Carcass  również czarował ale za dużo różowych wróżek fruwało wokół gitarowych melodii, nie żebym łudził się, że studyjnie wrócą do macierzy ale jak już tak epatują „medyczną” otoczką to mogliby bardziej wywarzyć repertuar. Oprawa wszystkich koncertów była bardzo surowa, sprowadzona do minimum, wyświetlane były plansze z logo poszczególnych zespołów, nie wiem czy był to efekt zamierzony ale z pod każdego logo prześwitywała okładka z ostatniej płyty Carcass – zwłaszcza, efekt potęgowały błyski światła w rytm muzyki, kiedy to „narzędzia” stawały się bardziej wyraźne. Gwiazda wieczoru miała już bardziej „zaawansowaną” choreografię w postaci wyświetlanych slajdów i animacji. Publiczność zdecydowanie dopisała zjeżdżając się z różnych stron kraju i zagranicy.

Zmęczony obcokrajowiec na sam koniec zawiedziony chciał się upewnić czy to już koniec, niestety musiałem potwierdzić jego przypuszczenia, Carcass po odegraniu ostatniego kawałka nie wyszedł na bis, zresztą jak żaden z zespołów poprzedzających, a szkoda bo chyba nic by się nie stało, gdyby każdy z zespołów pograł choćby o jeden kawałek dłużej. Mimo wszystko to było prawdziwe święto ekstremy, zjazd starej gwardii, która doskonale się trzyma i miejmy nadzieję, że to będzie tendencja stała jeszcze przez długie lata i tego typu spędy jeszcze się w najbliższym czasie powtórzą.

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura