Ignatius Ignatius
388
BLOG

Morgoth: Ungod (2015) - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 3

Morgoth: Ungod (2015) - RecenzjaPrzeklęty Morgoth w 1997 postanowił zagrać na nosie fanów i wytwórni i machnął eksperymentalny album, nie mający nic wspólnego z dotychczasową twórczością niemieckich death metalowców. W drugiej połowie lat 90 tego typu wybryki były na porządku dziennym, twardogłowi złośliwcy powiedzą – kto się w tedy nie skurwił?! Przykładów koniunkturalnej chęci przebicia się do mainstreamu pod pretekstem „chęci spróbowania czegoś innego” można wyliczać w nieskończoność. Inna sprawa, że po czasie okazuje się, że w niektórych przypadkach to rzeczywiście były nietuzinkowe krążki, ale o tym może innym razem. Jak już jesteśmy w temacie elastyczności i podążaniem za trendami, to nie można nie wspomnieć (zwłaszcza w przypadku recenzowanego albumu) o boomie na reuniony, wielkie powroty zespołów, które miały być już na zawsze ulokowane w sferze nostalgicznych wspomnień, legend etc. W tym wypadku nierzadko odgrzebanie wyjątkowo nieświeżych trupów, kończyło się samobójczym szarganiem własnej pozycji, rozmienianiem na drobne – i ile wznowienie aktywności koncertowej jest zwykle pożądane, tak już nagrywanie premierowego materiału plasuje się w obszarze dużego ryzyka niepowodzenia.

Po tym  przydługim wstępie nie powinno dziwić, że niespodziewanie, jednak doczekaliśmy się po latach czwartej odsłony Morgoth. W 2010 roku wrócił do koncertowania, co zaowocowało nawet porządną koncertówką wydaną dwa lata później. Jak już sobie panowie pograli stare kawałki, to postanowili coś sklecić w studio i tak, parę miesięcy przed premierą Ungod, album pilotował singiel jeszcze z udziałem wokalisty Marca Grewe. Tak, niestety ostatecznie wokale na płycie wycharczał już jego następca w postaci Karstena Jägera znanego z Disbelief. W zasadzie stety/niestety bo Jagger dał z siebie wszystko i reprezentuje zbliżony poziom swojego mistrza.

Przekonać się można o tym słuchając skomasowanych dźwięków „House of Blood” - początkowo śmierdzi to bardziej Cursed, rzeczywiście nowy wokalista to wokalny klon Marca. Partie gitary basowej Greka Sotiriosa Kelekidisa, swym miłym kołataniem przypominają bardziej odiumowe oblicze zespołu, muzycznie to stary dobry, walcowaty death metal z doomowymi smaczkami, wspaniałymi solówkami – czegóż chcieć więcej.  

 W „Voice of Slumber” mamy do czynienia z bardziej ognistym naparzaniem, mechaniczne pauzy w masowej produkcji śmierci, dzieli ten pean, na równe porcje pożądanego świeżego trupa. Melodyjne partie w tle, gitarowa uczta wspaniałych riffów. Niski, czytelny wokal Jaggera, prawdopodobnie wokale są lepsze niż te na Odium, które były trochę za suche - te są odpowiednio nawilżone wszelkiej maści plugastwem. Smutny, utwór przygnębiający swoją atmosferą, zimne brzmienie perkusji Marca Reigna (również godni zastępującego Hennecka),. Rozbudowany utwór przypominający nawet klimaty z EPek. Ech jak dobrze, ze ten powrót nie okazał się podpuchą tylko kawałem wartościowej, przejmującej muzyki.

Dark is my soul,
black is my soul,
dark is my soul,
dead is my soul

Syk stanu wężowego oraz grzechotanie ich grzechotek zapowiada nastanie ich panowania w „Snakestate”, melodyjny wschodem zalatujący riff, ciekawie zaczyna mieszać perkusista razem z ultra ciężkim riffem tworząc gęsty tumult. Ściana dźwięku przez którą przedziera się brutalny przebrzydły growl, pierwszoligowe podejście do tematu, tyle emocji zawierają ponure pomruki, wrzaski na pograniczu skrzeku prezentowane przez Jaggera. Melodyjne miazmaty solówek i narastające tępo atomowego uderzenia perkusji w punkcie kulminacyjnym, po prostu miażdżą. Po chwili wracamy wrócić do atmosferycznego przejmującego, bolesnego wyziewu. Apogeum utwór osiąga w rozrywającej solówce, post apokaliptyczny amok na miarę najlepszych momentów z drugiego krążka.

Nieładnie, nieładnie, żeby niemiecki zespół posiadał w repertuarze utwór o tak rasistowskim tytule!? „Black Enemy” na swój dziwny sposób jest dosyć przebojowym kawałkiem, chwytliwa rytmika, ciężka gitarowa sieka, mroczne, zimne powiewy balladowej dekadencji i schizowata brudna solówka na finał.

W „Descent in Hell” wita nas szybsza luta, dobre hałasowanie, dużo się dzieje zwłaszcza w warstwie wokalnej, skowyty i wycia do pełnego oblicza księżyca. Zniekształcone deklamacje, psychodeliczna połamana rytmika i zwodzące gitary, moment kiedy z bólem wykrzykuje reborn –ścina krew w żyłach i ta głębia magii gitarowej melodii dzięki której wracamy do życia.

Morgoth: Ungod (2015) - RecenzjaDobra tradycja, instumentalny utwór musi być – rozdzielał stronę A i B na Resurrection Absurd(1989), rozpoczynał Cursed (1991) wieńczył Odium(1993) , więc historia zatoczyła koło i znów mamy instrumental ulokowany w środku płyty. Mroźna grudniowa zadymka trzaska zimny szczęk talerzy, powolnie przez nieprzebrane śniegi kroczy monstrum, melodyjny leniwy riff zdominował ten krajobrazowy utwór, nagle dramaturgia narasta razem z perkusyjnym pulsowaniem technicznych smaczków. Ileż tu się dzieje, epickość trwoga atmosfera i oślepiający blask śniegu i wynaturzony cień okalający całokształt. Ten zespół zawsze miał talent do instrumentalnych kawałków. Utwór zdominowany przez perkusję, brakuje tylko basu Marca.

Po chwili rozkoszowania się kunsztem wracamy do pierwotnego gruzowania w „Nemesis”.  Klasyczny thrasherski riff, średnie tempo, emocje bijące z wokalnych partii Jaggera. Dotyk typowej dla krążka melodii, w zasadzie trochę zbyt ubogo jak na dotychczasowy poziom. Dopiero od połowy zaczyna się kombinowanie, militarny wydźwięk werbla, bardziej progresywne podejście do sprawy, deklamacja wokalisty, gęstnieje  przytłaczający nastrój. Średnio zaczęli, wyśmienicie skończyli.

Singlowy „God is Evil” to atak wścieklizny, zajadła, nienawistna skoczna łupanina, z penetrującą twarzoczaszką podwójną stopą. Jeden z najbrutalniejszych i bezpośrednich wyziewów na albumie. Momentami kuleje wokal, zwłaszcza w szybszych jego partiach. Za to instrumentalnie potężny manifest, dużo ciekawsze rzeczy się tu dzieją niż w poprzednim kawałku.

There is no hope to lead a life in peace,
I know the end is here, may the death, may the death be my release

Radykalna zmiana klimatów w „Traitor” wstęp wręcz rockowy, szybko tracimy złudzenia to czysto metalowy wygar - efekt zaskoczenia skuteczny. Podobnie jak „Nemesis” jest to jeden z prostszych kompozycji. Perkusista popisuje się bezwzględnością, cały czas stara się wyjść przed szereg i rzeczywiście to co proponuje ma sens. Podobnie sprawy się mają z basistą, który również ma szerokie pole do popisu. Z utworem wspaniale komponuje się zaangażowany klip który robi wrażenie, a traktuje niestety o wciąż aktualnym palącym problemie haniebnego wykorzystywania niewinnych dzieci do działań wojennych. Jak miło, że przewija się samokrytyczny wątek Hitlerjugend…

Mielący pasaż na starcie, „Prision in Flesh, w takich numerach czuć moc brzmienia, piękna napawająca nadzieją optymizmem solówka niczym pierwsza cieplejsza jutrzenka, jednak to tylko nędzny miraż… bezwzględność górą, w przeważającej mierze ten utwór to pieprzone ludobójstwo. Wspaniałe kontrasty i przede wszystkim pokaz siły wokalisty i instrumentalistów, jest to jeden z najbardziej energetycznych i brutalnych kawałków na Ungod.

 Letnia ulewa odgłosy burzy sprzężenie gitarowe, atmosferyczny oldschool śmierdzi zagrzybiała piwnicą i strychem też, „The Dark Sleep” jest to obok „Ungod” drugim mistrzowskim utworem instrumentalnym. Wspaniała eteryczna a jednak niepozbawiona ciężaru gitara, odgłosy dzwonów i wyłania się powoli skalpująca masakratorska solówka. Wspaniale podsumowuje to co się działo przez ostatnie dziesiątki minut. Powtórzyć trzeba raz jeszcze bez dwóch zdań miał i ma ten zespół dryg do atmosferycznego grania i talent do instrumentalnych kawałków.  Powoli wraca album skąd przyszedł, miejmy nadzieję, że na następcę nie będzie trzeba długo czekać.

Jak komuś mało to na wersji deluxe są dwa kawałki bonusowe przejmujący „Die as Deceiver”, który idealnie pasowałby do klimatu Odium. Rytmiczna rzeźnia podszyta przemysłową precyzją. Od połowy mamy bardziej spontaniczny, piekielny przemarsz palący do gołej ziemi, wszystko co napotka na swej drodze. Drugi kawałek to „Batallion of Stranger”, co ciekawe w obu kawałkach akcentowany jest bas którego brakowało w właściwym programie albumu. Osobliwy utwór, bardzo przystępny, hipnotyczny, smutny kawałek.

Krótki tytuł krążka okazał się dobrym omenem, wpisując się w poczet Cursed(1991) i Odium(1993) Ungodśmiało można obok tych dwóch płyt postawić i traktować jako ten „trzeci” - jest to zdecydowanie rozwinięcie a nie powielenie schematu tamtych płyt. W tym wypadku o dziwo nadmuchane zapewnienia wydawcy, umieszczone na naklejce, na folii spowijającej album nieokazały się przesadzone. Wielki powrót wielkiego zespołu, nie licząc średniaka w postaci „Nemesis” jest to dzieło kompletne. Zastanawiam się tylko dlaczego zdecydowano na tak bezsensowną okładkę, która nie pasuje za bardzo do tego co sobą zespół reprezentuje, szkoda, bo do tej pory okładki Morgotha miały swój charakter i wyróżniały się spośród innych obrazków w tamtym czasie. Nawet jak na Setha, ta okładka jest po prostu słaba.

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura