Ignatius Ignatius
156
BLOG

Morgoth: The Eternal Fall (1990) - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

 

Burn your illusion in agony

The meadow of death is your fate

Sawing the seeds of corporality

 

Morgoth: The Eternal Fall (1990) - RecenzjaMorgoth nie może się pochwalić zbyt bogatą dyskografią, za to każda płyta jest dziełem skończonym i interesującym. Wszak nie o ilość a jakość w tym wszystkim chodzi. The Eternal Fall ukazał się w 1990 roku, miksowany był w mekce death metalu - w Morrissound Studio mieszącej się w krainie pomarańczy i centrum kosmicznego. Za produkcję odpowiedzialny był Dirk Draeger, który również udzielił się gościnnie jako klawiszowiec. W tej samej roli zresztą wystąpił na płycie Tiamat: Deeper Kind of Slumber (1997).

Obie EPki są tak treściwe i mocne, że śmiało mogą aspirować do miana skandalicznie krótkich albumów - zresztą niektórzy kompilację zawierającą Ressurection Absurd (1989) i The Eternal Fall traktują jako właściwy debiut Niemców. Ma to swoje uzasadnienie aby nie marginalizować pozycji tych kapitalnych materiałów. Pozycje z lat 1989-1991 stanowią szczyt twórczych możliwości i słychać niezwykły zapał i metalowe serce włożone zwłaszcza przez Marca, który nigdy później już nie growlował tak charyzmatycznie i nienawistnie.

Niespełna dwudziestominutową EPkę otwiera „Burnt Identity”, od razu poniewiera nami mięsiste brzmienie, bas Marca chodzi tłusto, gitarzyści nie oszczędzają strun. Bezlitosna podwójna stopa Hennecka i świetny zbasowany dźwięk werbla. Włącza się obmierzły wokal Marca, jeszcze bardziej urozmaicony bardziej czytelny, z gardłowymi „chórkami”. Momentami skoczne rytmy wybijane przez perkusistę. Druga połowa utworu bardziej przejrzysta i jakby spuszczono z tonu, by znów zaatakować, co zapowiada przeciągnięty krzyk wokalisty.

Następny w kolejce jest „Female Infanticide”, numer ciekawie pokombinowany głównie za sprawą sekcji rytmicznej. Gitarzyści zostawiają za sobą smoliste smugi, piłowanie przy pomocy neuropatycznego tremolo zostawi dotkliwą ranę w umyśle słuchacza. Kulminacja z bardziej klasyczną solówką, średnie tempo i masywna ściana tworzona przez gitary i perkusję. 

Jeszcze intensywniejszą jazdę prezentuje „White Gallery” - początkowo bez zbędnych ozdobników, czysta energia przerywana porykiwaniami wokalisty. Przejście do szalonej gry na perkusji, dłuższy instrumentalny pasaż nastawiony na wyniszczenie. Jak na razie najbrutalniejszy kawałek na EPce. Znów zwraca na swoją uwagę brutalność i przejrzystość growlingu Marca. Psychodeliczne wstawki rozstrajają system nerwowy szybciej niż ugryzienie wściekłego bernardyna.. Momentami perkusista gra powściągliwiej i wplatając co jakiś czas smaczek. W tle, daleko pojękują żałośnie, zamglone solówki nastrajającą charakterystyczną dla tego zespołu atmosferę. 

Spokojniejszy zatęchły i złowrogi wstęp tajemniczo brzmiącego tytułu „Pits of Utumno” (tak też zatytułowana jest jedyna demówka zespołu) , silne uderzenia gitary basowej, która zaczyna pulsować, idealnie uzupełniając rytualne rytmy perkusji. Bez pośpiechu utwór nabiera mocy, melodyjne riffy rozrzedzają morowe powietrze, psute przez muzyczną gęstą zawiesinę. W końcu dochodzi do głosu szalony Marc... Kolejna wspaniała, rozbudowana kompozycja, również dotknięta szczyptą nienachalnych klawiszy, tworzącej mgiełkę mistycznej tajemnicy. Powolna ociężała końcówka, najwolniejsze momenty EPki, z dołującymi riffami i najbrutalniejszymi wokalizami jakie wówczas był w stanie  z siebie wyrzygać niemiecki wokalista. Epicki rozedrgany finał z zaskakującą, wysmakowaną solówką przerwaną kakofonicznym spopieleniem, o wyjątkowo drażliwych wysokich rejestrach – nie ma zmiłuj. W końcu tytuł nawiązuje do pierwszej siedziby samego tolkienowskiego Morgotha, jakże inaczej mógłby brzmieć hymn odwołujący się do tej lokacji?

 Niepozorny początek ostatniego i najkrótszego kawałka, który szybko przeradza się w furiacką, nieskrępowaną szajbę zatytułowaną „Eternal Sancity”. Ten cios opatrzony został porażająco jadowitym refrenem, perkusyjna apoteoza zniszczenia, skrupulatnie przytłacza resztę akompaniamentu. Wibrująca szalona solówka i nagle... koniec, bez żadnej agonii, utwór nagle urywa się – smutno, że tylko 19 minut trwa to cacko. Morgoth już nigdy tak okrutnie nie zagrał, owszem niczego długograjom odmówić nie można, dzieje się tam bardzo dużo ciekawych rzeczy (zwłaszcza na Odium), ale to już nie to samo. Młodzieńcza spontaniczność i autentyczne emocje wypaliły się na obu małych płytach. Warto zapoznać się zwłaszcza z reedycją zawierającą oba materiały, które dodatkowo zawierają niezły bootleg z Nowego Yorku, gdzie są amatorsko nagrane cztery kawałki, podczas których Marc zdążył dwukrotnie podkreślić, że są z Niemiec Zachodnich - chodź sztuka ta grana była w 1991 roku.

Klasyk i tyle, jedyną stwierdzoną wadą oprócz wspomnianego czasu trwania, jest okładka, która ma nieprzyzwoicie zrypaną kolorystykę, ten obrzydliwy… róż… może i współgrał z obrazem widniejącym na pierwszej EP - tak w przypadku tej okładki, w zestawieniu z zgniłą zielenią po prostu kłuje w oczy... z drugiej zaś strony gdy już przypadkiem gdzieś zobaczę tę okładkę to odrazu przypominają mi się pierwsze poziomy DOOMa.

 

Germs populate the world
No respect in this nuclear time
Cries die away

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura