Ignatius Ignatius
265
BLOG

Benediction: The Dreams You Dread (1995) - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

Benediction: The Dreams You Dread (1995) - RecenzjaWydany 20 lat temu album The Dreams You Dread (nie mylić z demówką o tym samym tytule) przyniósł ze sobą radykalne zmiany, zmiany i jeszcze raz zmiany. Dziś analizując z wygodnej pozycji fotela ewolucję muzyczną jaką przechodził Benediction,  czwarty długograj wydaje się naturalną koleją rzeczy - z płyty na płytę zespół przemycał thrashowe patenty, a jeżeli przypatrzymy się dacie to wszystko staje się jasne, zespół poczynił koniunkturalny krok wchłaniając niczym gąbka pospolita groove metalowe trendy. Zamiast robić swoje i zostawić to mistrzom pokroju Pantery, Sepultury i Machine Head to Brytyjczycy woleli wysmażyć placek wyjątkowo na siłę - z analogicznymi problemami borykały się wówczas np. Grave i Unleashed. Po latach świetności nagrać tak kwadratowe, rozwleczone i suche kawałki - toż to się w kudłatym łbie nie mieści.

Promujący album „Down on Whores (Leave Them All for Dead)”- czyżby podświadoma samokrytyka? - zaczyna się ładnie, akustycznym pełnym smutku intrem, sztampowo się rozkręca i komplikuje, basista przemyca techniczne patenty - zdecydowanie jeden z wybijających się z ogólnego marazmu składników tej degrengolady. Po długim nijakim instrumentalnym pasażu odzywa się czytelny, bez wyrazu głos Ingrama - dziwny ten utwór, niby zawiera wszystko co powinien, ale jest mdło i chyba zbyt nowocześnie jak na Benediction. Nie pomaga przygaszone, na siłę ascetyczne brzmienie. Największym grzechem tego kawałku jest jego długość, po co tak męczyć temat jak nic z niego konstruktywnego nie wynika. Tym bardziej się dziwię, że do tych pokracznych dźwięków powstał klip, który straszy swą tandetą nie mniej niż warstwa muzyczna - zdaję sobie sprawę, że to dideło ma dwie dekady ale to w żadnej mierze nie usprawiedliwia tego wizualnego koszmarka. Parę lat starsze klipy Death i Morbid Angel bronią się do dziś chodź eksplorują tę samą estetykę kiczu. Dobrze się utwór zaczął i nie mógł się godnie skończyć. Po przecierpieniu pierwszego ciosu w nagrodę otrzymujemy częściową rekompensatę w postaci „Certified…?”. tu już mamy odpowiednią jazdę zmazującą od razu niesmak spowodowany pierwszym kawałkiem. Nadal kuleje wokal Ingrama, brzmi jakby darł się z pełnymi ustami. Instrumentalei klasyczny Benediction z ciekawymi partiami basowymi. Perkusja nowego perkusisty Neila Huttona niepotrzebnie została za bardzo wycofana. „Soulstream”, wreszcie odpowiedni ciężar, siarczyste gitary, rąbią rwanym riffem, słodki minimalizm, tylko szkoda, że znów prawie nie słychać garów. Gdyby go skrócić o półtorej minuty utwór niewątpliwie by zyskał, po trzeciej minucie zaczyna nużyć.

Jedna mucha trupa nie czyni, „Where Flies are Born” jest tego dobrym przykładem. Napięcie narasta wraz z niepokojącym riffem, cóż z tego jak i tak nic z tego  nie wyniknie, znów próba nieudolnego kombinowania, jednak gdy zdejmiemy całun pozorów okazuje się, że w tym utworze nic się nie dzieje, nawet utęsknione, niewielkie zmiany tempa nie pomagają. Jest postęp, przez to, że gitary zostawiły przestrzeń słychać grę perkusisty, która… niestety nie porywa. Dopiero późno, w drugiej połowie gitarzyści zaszczycają nas strawnymi solówkami, które są krótką odskocznią od wszechogarniającej monotonii i żałosnego porykiwania. Upaść tak nisko, z tak wysokiego pułapu… Jedynie basista rzetelnie spełnił swą rolę, Frank Healy odwala największą robotę i najwięcej serca włożył w nagrywanie tego krążka. „Answer to Me” to kolejny bujający kawałek ale nic poza tym – ot przeciętny groove, w połowie zespół otwiera jedno oko i lekko przyspiesza i nawet zagęszcza jadem tę rzadką posokę, niezmiennie odnoszę wrażenie jakby nagrywali tę płytę na czczo.

Ledwo dotrwaliśmy do połowy The Dreams You Dread a ja już jestem zmęczony i zanudzony, dawno nie słuchałem tak siermiężnej płyty. Tu nawet poprawnego rzemiosła nie ma, impotencja twórcza dotkliwie rani uszy.

 Zdarzają się na tej płycie oprócz totalnej beznadziei przykłady zmarnowanego potencjału. „Griefgiver”, kroczący riff-  niby ciężko gitary poczynają, coś tam kombinują ale pokracznie i koślawo to wszystko wychodzi.  Powoli album zlewa się w jeden zapętlony riff, chociaż i tak ten utwór wypada przystępniej na tle innych. Tylko po co tak szafują nachalnie pauzami? Zbawiennie orzeźwiająca solówka, szkoda, że taka krótka – takich momentów powinno być znacznie więcej.

W „Denial” wyłania się z miazmatów upodlenia nadzieja, że coś ciekawego zaproponują, że przynajmniej poziom „Griefgiver” zostanie utrzymany, niestety tak się nie dzieje, kolejny stary budyń - sztuka dla sztuki. Bas i niektóre solówki jako tako sprawiają, że się da tego słuchać.

 Dopiero w „Negative Growth” mamy do czynienia z dostatecznym utworem. Tłuste rasowe brzmienie, szybko wytraca impet, dudni jak drobna namiastka starego Benediciton. Wyrobili się z tym groovem, dużo daje podbicie przez bas, który świetnie pulsuje. Chwilowe epickie zrywy, i nawet perkusista zaszpanował czymś nowym. Gdyby to był podwójny album (o zgrozo) to może w połowie drugiej płyty zbliżyliby się do poziomu pierwszych płyt. Przemawia za tym argument w postaci „Path of the Serpent”, jedne z żwawszych i bardziej zagęszczonych kawałków, jeden z najbardziej sensownych kawałków , który nawet mógłby znaleźć się od biedy na Transcend the Rubicon, tyle czasu musiało upłynąć zanim usłyszeliśmy coś naprawdę godnego tego zespołu, odpowiednie tempo, brzmienie, z pokroju takich numerów powinien się ten krążek składać. Do prawdy końcówka albumu im wyszła, nie zmazuje to straszliwego zawodu ale cieszy w tym wypadku brak konsekwencji. Nawet nie przeszkadza to, że w „Sanless Theory”, bębny momentami śmierdzą pewnym kawałkiem „czterech jeźdźców”. Zamykający ten przykry krążek utwór tytułowy pokazuje dobitnie, że potrafili zagrać na poziomie, że nie zapomniał do końca jak grać death metal, prosta solidna mięsista jazda z żywiołowymi solówkami.

Tym bardziej album ten nie może być postrzegany jako niewypał i „zdradę ideałów”, bez dwóch zdań jest to najgorszy album Benediction – zakała rodziny. Zdarza się i bardzo dobrze, że chwilę zespół odpoczął za nim zabrał się za montowanie następcy The Dreams You Dread.Album ten jest za długi i zabija monotonią, brakiem wyrazu. Pomyśleć, że nagrywali to paskudztwo w tym samym studio w którym nagrywali Transcend the Rubicon i EP z 1994 roku. Podejrzewam, że gdyby dłużej nad nim posiedzieli to płyta ta mogłaby tylko zyskać – gorzej już chyba nie mogło być.

 

 

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura