Ignatius Ignatius
302
BLOG

In Flames: Come Clarity (2006) - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

Po skopanej Reroute to Remain i nad wyraz eksperymentalnym  Soundtrack to Your Escape zespół poszedł po rozum do głowy i cofnął się o 1/3 kroku - detoks z alternatywnych wpływów, zapewne celowo nie został doprowadzony całkowicie. Mówi się trudno i można mieć nadzieję, że już gorzej upaść nie sposób. Patrząc na tytuł Come Clarityi mając w pamięci mocne pozycje na literę „C” tego zespołu wymagania nieoczekiwania rosną. Zdecydowanie uczciwie można powiedzieć, że jest to album w dużej mierze z pod znaku melodic death metalu o bardzo nowoczesnym brzmieniu i wspomnianym skażeniu amerykańskimi wynalazkami, którymi się swego czasu zespół zachłysnął.

Niechlujny niby zeszytowy szkic, co prawda nie zapowiada spektakularnego powrotu do korzeni ale przynajmniej jest szczery w swej wymowie i całkiem nieźle się prezentuje.

Już pierwszy utwór „Take This Life” stanowić może dla słuchacza, który zwątpił po albumach z 2002 i 2004 toku miłe zaskoczenie. Słychać wyraźnie, że jest to In Flames, czyżby kryzys tożsamości zespół ma już za sobą? - Jeżeli nie znacie odpowiedzi na to pytanie to zapraszam do odsłuchu ostatniego krążka. Wróćmy jednak do roku 2006. Otwieracz jest dekadencki, toporny o numetalowym brzmieniu ale znacznie bardziej melodyjnym i przede wszystkim o optymalnym brzmieniu. Poziom utrzymuje szybki, intensywny i połamany „Leeches” z zajadłym wokalem, nowoczesnym riffowaniem osadzonym na ciężkich gitarach. Pozytywne wrażenie sprawia ogólna apokaliptyczna, nieco podniosła aura i o dziwo nie najgorsze czyste wokalizy Andersa. Solówki gitarowe zdecydowanie na większym poziomie od chałtury panoszącej się na Reroute to Remains.

Po solidnym żeby nie powiedzieć obiecującym początku natrafiamy na „Reflect the Storm” - niby spokojniejszy utworek a w zasadzie potworek - wyjątkowo opornie się słucha zwłaszcza żałosnego płaczliwego Andersa. Utwór ma cztery minuty z hakiem a muli jakby miał z piętnaście. Szkoda, że taka nie najgorsza solówka Jespera została zmarnowana na taki nikczemny babol.

Niech was nie zwiedzie tytuł „Dead End”, jest to kolejna nowoczesna łupanka wyróżniająca się gościnnym udziałem Lisy Miskovsky - nie pierwszy taki zabieg w historii zespołu ale na pewno nie najlepszy. Do głosu blondyny przyczepić się nie można i w zasadzie przez sam jej udział jest to najbardziej wyrazisty moment na płycie. Pod kątem stylistycznym utwór nasączony mallcorowym żurem zresztą jak większość albumu. Zdecydowanie jednak to co zespół zaprezentował na Come Clarity bardziej do mnie przemawia niż jego poprzedniczki. Dajmy np. kolejny utwór „Scream”, któremu nu tonowe brzmienie wychodzi na dobre, okrutny przester, pulsujący przeciążony bas, w tej kategorii nawet nie źle Flejmsom to wyszło i w tej formie konkurować z świrami po drugiej stronie kałuży mogą bez kompleksów - przynajmniej In Flames stosuje jeszcze solówki.

Mimo wszystko miałkości na Come Clarity jest co nie miara - tytułowy utwór jest tego dobitnym przykładem. Pozornie nawiązujący do długiej tradycji partii akustycznych, które przez lata charakteryzował ten zespół. Ostatecznie jest to przesłodzona balladka idealna do pop rockowego radia gdzie takie popłuczyny hurtowo się kiszą. Anders daje kolejny wokalny popis, tym razem wyje z nerwem nastolatka, któremu dano szlaban na kompa - nie żebym bagatelizował nieprzewidywalne, skrajne zachowania w afekcie - wokaliście się chyba trochę bunt młodzieńczy spóźnił... nie to tylko nieprzyzwoity koniunkturalizm. Dobrze, że chociaż gitarzyści dzielnie bronili resztek dobrego imienia.

Po takiej biedzie przychodzi trochę dobrego materiału, „Vacuum” buntowniczy misz-masz melodyjnego death metalu, metalcora i thrashu, intensywne, prostolinijne grzanie, do pełni szczęścia brakuje większego zagęszczenia ale nie jest źle. Zwłaszcza rażą leniwe, od niechcenia przejścia perkusisty. Gitarowa melodia nie wiedzieć po co ustępuje refrenom. Bas Petera Iwersa miło kołacze w tle. Złowrogi migotliwy riff niesfornie skacze, nawet nieskładne elektroniczne pipczenie nie przeszkadza, kij z nim -  ważne co się dzieje w gitarowej materii, w zasadzie niby nic szczególnego ale takie klasyczne rodzynki wśród współczesnego podejścia do sprawy bardzo ładnie się komponuje. Wspomnieć należy o „Pacing Death Trails”, od początku intrygujący i ciekawie urozmaicony utwór. Rwane riffy o zmiennej intensywności, prosta gra Daniela na perkusji o dziwnym brzmieniu werbla i wypluwane przez Andersa słowa - wszystko to ma cytując Titusa „ręce, nogi i (...)” Nie rozumiem czego się gitarzyści wstydzą, że tak chowają swoje gitarowe melodie, za to atmosferyczny króciutki pasaż, wyrywa z kapci, szkoda, że nie pociągnięto tego tematu, bo już pierwsze włosy na łydkach się prostowały.

Mało tu jednoznacznie dobrych utworów, zawsze coś musi zgrzytać jak w „Crawl Through Knives” - o mało nie tytułowym utworze. Wyjątkowo melodyjny wstęp, wokal na pograniczu harshu - muszę przyznać, że tak maniera najbardziej służy Andersowi, jest w niej autentyczny i słychać, przynajmniej, że nikogo nie udaje. Zwłaszcza w tych nienawistnych przeciągnięciach, tylko te waginosceptyczne chórki mogliby sobie chociaż raz darować. Solówka niemal wirtuozerska najlepsza od czasów Claymanprawdopodobnie do dnia dzisiejszego, tylko znów szkoda, że za krótka.

W miarę tradycyjny melodyjny death metal mamy jeszcze w „Versus Terminus”, utwór ma odpowiednie tempo, wokal oczywiście od czapy, melodyjne gitarowe smaczki nadają epickości temu rozpędzonemu plastikowemu resorakowi.

Świetnie zapowiadający się „Our Infinite Struggle” z gęstym, kapitalnym groovem bezsensownie skopano i przekombinowano w niedorobione byle co. Jakieś dziwne, niepotrzebne wycieszenia, wymuszona akustyczna wstawka i elektroniczne efekty. Lepiej już prezentuje się „Vanishing Light” z śmierdzącym In Flames (cóż za ironia, ale naprawdę to brzmi jakby sam siebie zespół imitował) wstępem i przejściem do dudniącego transowego rytmicznego grzania. Oczywiście najciekawsze rzeczy są skrzętnie pochowane jak np, gitarowa melodia, którą trzeba wydłubać ze ściany zgiełku. Znów pochwalić muszę Andersa za ten popis furiackiego darcia ryja, które są jednymi z lepszych  jakie ten człowiek wygenerował - musiało minąć trochę czasu żeby się wokalista ten nauczył śpiewać.

Ostatni utwór o groteskowym tytule to mało odkrywcze outro oparte na telewizyjnym szumie z psychodelicznymi, mrocznymi dźwiękami w tle.

Pod koniec budzi nas wrzask wokalisty i trochę gitarowego hałasu. Zdecydowanie za długie i chyba ogólnie zbędny zapychacz, zwłaszcza, że i tak znów album się dłużył. Gdyby takie albumy miały maks 40 minut zupełnie inaczej by się tego słuchało.

Jest lepiej, zdecydowanie jeden z lepszych In Flamesów wydanych w XXI wieku, niestety z małym wyjątkiem do dnia dzisiejszego zespół sam nie wie czego chce, zmienia co chwilę image i strasznie niby eksperymentuje. Byłbym zapomniał o cudownym bonusie DVD - idea miała być taka jak przy St. Anger - zespół w kanciapie odgrywa całą płytę - tutaj może i Flejmsi grają i się nawet pocą, tylko cóż z tego jak podkład jest podłożony z płyty... Poniżej, zresztą macie tego cuda próbkę.

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura