Ignatius Ignatius
681
BLOG

In Flames: Clayman (2000) - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

Człowiek witruwiański ewidentnie niezadowolony z tego, że jest a) smażony na dużyn ogniu i b) wykonany z gliny. Trzeba przyznać przewrotna symbolika okładki albumu Clayman. Na drugim planie nie mogło zabraknąć wizerunku Jestera, który złowieszczo w nas się wpatruje.

Koniec lat 90 dla In Flames to był nadzwyczajnie intensywny okres w działalności zespołu i sprawdzian wytrzymałości. Nagrywanie płyty za płytą i wyczerpujące trasy koncertowe, praktycznie po całym świecie do najłatwiejszych nie należą. Ten egzamin życia Szwedzi zdali na ocenę bardzo dobrą. W 2000 roku dobra passa trwała w najlepsze, czego dowodem jest sukces Clayman, dla wielu właśnie ten album był ostatnim słuchalnym, często stawiany na równi z Colony - rzeczywiście stylistycznie jest to bezpośrednia kontynuacja płyty z 1999r., gdzie położono jeszcze większy nacisk na unowocześnienie i  zamerykanizowanie muzyki. Niestety według mnie In Flames zaczął za bardzo kombinować i momentami album brzmi zbyt sztucznie a już na pewno zbyt przebojowo.

Podobnie jak na swoim poprzedniku, płyta zaczyna się bezpośrednio, nie licząc sentymentalnego odgłosu smażenia winyla Bullet Ride" jak sam tytuł wskazuje  jest wystrzałowym kawałkiem, zauważany jest progress w głosie wokalisty, już na Colony był wyczuwalny postęp. W wielu miejscach utwór jest bardzo lekki, talerze świetnie szumią w tle, solówki jak zawsze ładne i okrągłe. Bardzo spodobało się załodze Jespera stosowanie pauz bo zdecydowanie za często stosują ten patent w jednym utworze, niepotrzebnie psując jego dynamikę.
 
W tym miejscu zaczyna się dramat niedostrzegany przez część recenzentów - następne kilka utworów jest albo zwyczajnie mdłych lub przekombinowanych. Choćby drugi w kolejce utwór promujący album Pinball Map", zaczyna się przyzwoitym, nowoczesnym groovem, Andreas znów stara się swoje wokalizy dostosować do amerykańskich trendów, zwłaszcza refreny kojarzą się jakby dedykowane były dla słuchaczy z przełomu gimnazujm/liceum. To wszystko jest do przeżycia, nawet prostacki ale jakże infekujący riff. Tylko po co nadużywane są te nic niewnoszące elektroniczne efekty? Tym bardziej, że gitarzyści sami się bronią. Kolejny promujący album kawałek samym tytułem, pewnie nie celowo wystawia sobie świadectwo. Niestety to co sobą reprezentuje zespół świadczy, że In Flames - Only for The Weak"... Utwór ten przynosi zmianę na rozmarzone, tęskne melodie. Są momenty w których na chwilę robi się masywniej ale Anders, który śpiewający na gotycką modłę to już lekka przesada. Syntezator w tle strasznie rani nasze uszy bezpłciowym elektronicznym pitu pitu. Cóż dyskoteka wkrada się w muzykę Flejmsów.

Czwarty utwór przynosi nadzieję... niestety płonną ...as the Future Repeats Today", rozpoczyna się nazwijmy to męskim graniem, ciekawe są nietypowe jak na In Flames rozwiązania takie jak bardziej wysunięty wokal, który trąca corem i o zgrozo radiofriendly rozwiązaniami, które średnio pasują. W zasadzie znów trudno mówić o tej muzyce w kontekście jakiegokolwiek death metalu a co raz bardziej uzasadniona jest złośliwa łatka przypięta przez prawdziwki - pop metal.
W zasadzie ten romans z nu metalem nie zawsze wychodzi temu zespołowi na złe, przykładem jest Square Nothing" o specyficznym narkotycznym wstępie, perkusja z pogłosem bardzo dobrze współgra z całokształtem i ogólnie ma to ręce i nogi zwłaszcza, że utwór wychodzi na prostą i można posłuchać nareszcie konkretnego riffowania. Tytułowy utwór to jeden z wielu standardowych Flejmsowych prostolinijnych kawałków, nawet perkusista pokusił się odpalić podwójną stopę, znów nasuwa się pytanie po co te nic nie wnoszące cienkie jak dupa węża elektroniczne czary mary?
 
Poprawić nastrój może kosmiczny odlot w Satellites and Astronauts", z rasowym akustycznym wstępem. Utwór jest mięsisty, stonowany ale za to przećpany jak zresztą cała płyta. Poziom jako taki trzyma jeszcze Brush the Dust Away" i może na tle albumu sie wręcz wybija ale nie tego się oczekuje ot tej klasy bandu. Jest to po prostu dostatecznie żwawy utwór z rozmytymi gitarami i ogólnie przydymioną aurą. Druga połowa albumu jednak wyraźnie ssie, skończyła się tradycja wiązanki świetnych numerów. Bo takimi na pewno nie są Swim" ani Suburban Me", pierwszy z nich to plastikowe, radosne popierdywanie, drugi może już taki miałki nie jest ale jest jakiś taki rozlazły i bez wyrazu po mimo, że trochę się w tym utworze dzieje. O zgrozo nawet solówka rozczarowuje a to już oznacza, że źle się dzieje. Dobrze, że chociaż w zamykającym Another Day in Quicksand" jest na czym ucho zawiesić. Potężne bębny, które już kiedyś na płycie In Flames słyszeliśmy, w miarę zagęszczone granie, gitarowo też jest w porządku.
Podsumowując znów czuje się niesmak, jak widać zbyt duże tempo nie do końca dobrze wpłynęło na jakość muzyki In Flames. Główną bolączką jest to, że utwory są zbyt uporządkowane, brakuje spontaniczności, chaosu - wszystko jest wyrachowane do bólu. Nie jest zła ta płyta jednak nie umywa się do Colony. Jest to po prostu kolejny poprawny krążek In Flames w dodatku ostatni mieszczący się w stylistyce melodic death metalu. Wejście w XXI wiek okaże się dla zespołu totalną rewolucją czy wyszła ona na dobre to już wiemy, że nie ale może coś się wygrzebie w miarę jadalnego w fastfoodowym obliczu Szwedów.
 

 

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura