Ignatius Ignatius
539
BLOG

In Flames: Colony (1999) - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

Wydany 15 lat temu Colony był pierwszym od lat w miarę równym albumem In Flames. Teza ta jest kontrowersyjna i szeroko omówiona w recenzjach poświęconych ubóstwianych The Jester Race i Whoracle. To co wyróżnia krążek z 1999 roku to fakt, że ma dużo więcej wspólnego z melodyjnym death metalem niż obie poprzedniczki. Na Colony położono nacisk na nowoczesność do tego stopnia, że nawet dziś wydaje się całkiem aktualna. Osobiście stawiam ten krążek zaraz za wspaniałym debiutem i Subterranean dopiero po Colony plasuje się Jester, Kurwocznia i może Clayman. Szkoda tylko, że ten jakościowy progress był taki krótki ale niewątpliwie końcówka XX wieku dla In Flames była wspaniałym okresem zarówno artystycznym jak i przede wszystkim komercyjnym. Wracając do Colony, jest to dla mnie album, który definiuje melodyjny death metal w okresie zaawansowanego rozkwitu - wyczuwalny jest zwrot ku nowej jakości i odnalezienie źródła inspiracji w muzycznych nowinkach. Album ten posiada jedną ze swych efektonowniejszych okładek, która swą kolorystyką i przypomina mi dzieło zdobiące ostatni album Death. Jest to trzecia i ostatnia (po The Jester Race i Whoracle) okładka jaką stworzył Andreas Marschall dla In Flames. Widoczne zmiany widać w tekstach, które wyróżniają się bezpośredniością. W tym czasie warto podkreślić ustabilizował się na 11 lat skład zespołu. Zaskakującą decyzję podjął dotychczasowy perkusista Björn Gelotte, który został gitarzystą (pewnie zgapił to od Demona z Frontside - żart) i realizuje się w tej roli do dnia dzisiejszego. Rolę pałkera przyjął Daniel Svensson, który również do dziś obecny jest w zespole. Basistą został młodszy brat basisty Tiamat - Peter Iwers, który nawiasem mówiąc razem Björnem prowadzą knajpę 2112 (tak, nazwa pochodzi od płyty Rush). No to poplotkowawszy za wszystkie czasy sprawdźmy dlaczego ta płyta tak mi smakuje.

Od samego początku zaskakuje nas intro... którego nie ma ! Tylko jazgot przesterowanych gitar i od razu bez zbędnych ceregieli energetyczna jazda. Tak pokrótce można określić Embody the Invisible" Andersowi poprawił się głos, który jest nareszcie bardziej wyrazisty, instrumentalnie jest to klasa sama w sobie, tradycyjnie Jesper szasta wyśmienitymi solówkami. Co raz bardziej dają o sobie znać nowoczesne wtręty, różne efekty dźwiękowe. Tradycyjnie zespół dba o należytą dramaturgię albumu dlatego drugi utwór Ordinary Story" to zwrot ku klimaciarskiemu graniu. Zdarzają się ostrzejsze momenty ale ogólnie jest to strasznie rozlazły kawałek. Płaczliwe wokale jakby wyjęte z gothic metalowego bandu - aż dziw, że tak słaby kawałek promował Colony. Taka tendencja utrzymuje się do końca albumu, jest to poukładana płyta i słychać, że główną docelową są amerykańscy słuchacze. Prawdziwą perełką jest utwór tytułowy - jeden z najlepszych i najbardziej wyrazistych utworów w całej twórczości In Flames. Sercem tego kawałka jest nieśmiertelny hammond, który buduje specyficzny, narkotyczny nastrój w tym i tak przećpanym kawałku. Zresztą taki cytat z klasyki rocka/metalu lat 70 pojawił się już w twórczości Szwedów na The Jester Race w utworze Wayfaerer", tym razem jednak zespół zrobił oryginalną fuzję, która naprawdę na długo zapada w pamięci. Utwór wyróżnia się połamaną strukturą skażoną bujającą nowoczesnością. Wyróżniającym się kawałkiem jest też Scorn", który jest żywiołowy, wręcz roziskrzony, wokale wyjęte żywcem z estetyki nu metalowej - cóż nawet tytuł może przywodzić skojarzenia z jakąś KukuRydzą z napisaną wspak literką R. Jednak nie lękajcie się, to są na razie drobne przejawy inspirowania się dresiarską muzyką. Dominuje nadal typowy In Flames lat 90 jak choćby w Zombie Inc." - typowi Flejmsi jakie karmił fanów na poprzednich dwóch płytach - różnicą są dziwne przeszkadzajki kojarzące się z dźwiękami gier na PSX - jak się tyle katowało Tekkena to te dźwięki siłą rzeczy musiały się zagnieździć w głowach... Jawną nostalgiczną podróżą w czasie jest instrumentalna miniatura Pallar Anders Visa" stonowana kompozycja z malowniczymi akustykami i delikatnymi partiami skrzypiec. Instrumental ten poprzedza jeden z najostrzejszych utworów na Colony Coerced Coexistence", intensywna, zwarta porcja dobrego riffowania. Anders drze się w nu metalowej manierze (proszę wybaczyć to określenie) Mimo to perkusista i gitarzyści strugają wspaniałe dźwięki, zwłaszcza przyspieszenia są owocne. Gościnnie w tym utworze wystąpił Kee Marcello - gitarzysta Europe.

 
Końcówka albumu to w flejmowskim stylu pakiet świetnych utworów. Resin" z potężnym brzmieniem bębnów, tolkienowskie riffy o niemal symfonicznym rozmachu. Po nim mamy re-aranż Behind the Space", odświeżona wersja instrumentalnie brzmi epicko ale znów słychać niedostatki głosu Andersa, który i tak pokazał się ze swojej najlepszej strony. Po Behind the Space 99" atakuje Inspid 2000", który udanie podtrzymuje konwencję starego In Flames z dawką przebojowości. Industrialna wstawka i dekadencka deklamacja współtworzą apokaliptyczny kilmat końca ubiegłego wieku. Rozterki i obawy wejścia w XXI wiek pojawiają się również w ostatnim utworze pt. The New World". Solidny nowoczesny finisz, gęsto usiane gitary z rozmachem, podniosłym patataj i solóweczką w mistrzowskim stylu.

Jako bonus wrzucono Man Made God" - jeden z najlepszych utworów instrumentalnych In Flames. Utwór uwodzi cudnymi partiami gitary basowej, akustycznym delikatnym plumkaniem. Na bardziej drapieżne granie też się znalazło miejsce.

Colony jest największym dziełem In Flames z Andersem na wokalu, niestety nic lepszego ten zespół nie potrafił nagrać do dnia dzisiejszego.

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura