Ignatius Ignatius
530
BLOG

In Flames: The Jester Race (1996) - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0
Słynny album The Jester Race - dla wielu jest to szczytowe osiągnięcie zespołu, cóż nawet okładka stanowić może alegorię tego sukcesu. Album ten rzeczywiście jest przełomowym momentem w karierze In Flames, krystalizuje się styl, który będzie rozwijany na przyszłych krążkach. W zasadzie jest jeden tylko mały szkopuł, gdy postrzegamy ten album w kategorii muzyki metalowej z odchyleniem na klasyczne jej formy - to jest to wspaniały album i jest czego posłuchać, jednakże gdy patrzymy na niego, przez pryzmat rzekomego arcydzieła melodyjnego death metalu to mamy doczynienia z wielkim nieporozumieniem. Nieporozumieniem jeszcze większym było przyjęcie do zespołu wokalisty Andersa Fridéna z Dark Tranquility. To była jedna z najgorszych decyzji jaki ten zespół podjął. W ogromnej mierze wokal kładzie ten album na łopatki, gdyby ktoś był gardłowym na miarę Mikaela Stanne'a to podejrzewam, że miałbym lepsze mniemanie o tej płycie.

And how I lust for the dance and the fire
deep of the nectarine sunset to drink
spill me the wind and its fire
to steal of the colors - I'm the moonshield


Cóż więc znajduje się na tej płycie przez wielu kochanej a przeze mnie tak krytykowanej? Podobnie jak na Lunar Strain jest tu kilka najsłynniejszych kawałków przeplatanych dużą dawką akustycznych, malowniczych wstawek. Zacznę od tego co jest pozytywne, otwierający utwór Moonshield" to bezsprzecznie piękny przebój. Ciepłe akustyczne intro, po chwili gitarzyści pokazują swoje pazury. Duet gitarzystów: Jesper Strömblad i Glenn Ljungström to zdecydowanie clue gothenburskiego zespołu. Przyjemny riff przytłacza wokalistę, w sumie zrozumiała sprawa zwłaszcza, że nic nie ma do zaoferowania nie licząc mdłego bełkotania. Tak jak na początku wspomniałem trudno postrzegać ten kawałek w kategorii death metalu (nawet tego zwanego melodeathem). Mimo wszystko jest to nadal kawał muzyki świeżej, świetnie zrealizowanej w studiu Fredman. Akustyczna wstawka w środku utworu, te wszystkie kojące melodie sprawiają, że można się im dać poddać i odpłynąć w stronę tarczy księżyca.

Utworami, które mają coś wspólnego z melodyjnym death metalem jest niestety nie wiele, wyrazistymi momentami są Graveland" i Lord Hypnos". Czyli w zasadzie zespół budzi się dopiero w połowie płyty. Budzi się zwłaszcza perkusista Björn Gelotte, który w 1998r. porzucił rolę perkusisty na gitarzystę - cóż w tym zespole takie sytuacje nie są dziwne. Graveland brzmi jakby pochodził jeszcze z czasów Lunar Strain/Subterranean, jest to naprawdę energetyczny strzał między oczy, chyba najmocniejszy na jaki było stać na The Jester Race. Wszystko pięknie i ładnie byłoby również w Lord Hypnos, gdyby nie ten pozbawiony wyrazistości wokal Andersa. Instrumentalnie jest za to wyśmienicie intensywne ściany dźwięku i atmosferyczne wstawki dowodzą, że do końca nie zapomnieli jak powinno się grać taką muzykę. W tekście utworu pojawia się cytat Wiliama Wordswortha - jednego z brytyjskich prekursorów romantyzmu.


Archaic pearls of sleep and death
the voice of December losing its breath
and the floweryard of white and grey is haunted

 

Z tymi kawałkami mierzyć się może jeszcze December Flower", który pojawia się dopiero pod koniec albumu. Po kilku raczej rozmemłanych utworach In Flames przypomniał sobie o swoim powołaniu. Gitarowe fajerwerki są stonowane bez zbędnych, różowych cekinów. Śmiało można rzec, że jest to nazwijmy to umownie - najbardziej ekstremalny utwór na tymże krążku.

You'll never be along again
You'll never die again
You'll never be born again
You'll forever be, stuck here in eternity
 
Mocnymi punktami albumu są oczywiście również Dead Eternity" i Dead God in Me", tak twierdziłem dopóki nie usłyszałem wersji roboczych jakie ukazały się na japońskim wydaniu The Jester Race i na reedycji Subterranean, które są nieporównywalnie lepsze od wersji ostatecznych o czym już wspominałem - tyczy się to niestety wokali. Cóż z tego, że to prawdziwe wymiatacze na tej płycie, zagrane z przytupem, z potężnym wymuskanym brzmieniem jak wszystko psuje ten niedorobiony wokal Andersa.
 
Do utworów wartościowych na tej płycie zaliczyłbym jeszcze drugi z instrumentali - Wayfaerer". To jest rzeczywiście rodzynek i przebłysk talentu In Flames. Hołd dla muzyki lat 70 z pod znaku rocka progresywnego z odkurzonymi syntezatorami i bardziej połamanymi, technicznymi wygibasami. Jest to prawdziwy popis kunsztu pełnej zmian akcji i dojrzałej liryczności. Szkoda tylko, że w innych utworach nie słychać tej magii.
 
Reszta albumu jest niestety miałka i niewiele wnoszą na tę płytę. Instrumentalny The Jester Dance" jest stanowczo przesłodzony, bo słuchając go aż między zębami cukier zgrzyta. Ot klasyczny heavy metal przeplatany z akustycznym motywem - nie jest źle ale w przypadku In Flames jest to wtórne i zdecydowanie stać było ten zespół na więcej. Bez w pełni wykorzystanego potencjału jest również utwór promujący ten album The Artifacts of Black Rain", średnio szybki, bardziej zagęszczone granie z smutnymi, zamglonymi melodiami. Pojawiają się nawet nagłe przyspieszenia ale brzmi to w mej ocenie nie szczerze. Kolejnym utkanym z waty cukrowej utworem jest tytułowy The Jester Race", prosty jak konstrukcja cepa przebojowy kawałek i niestety tylko tyle...

Album kończy Dead God in Me", cóż nie ważne jak zaczęli - ważne jak skończyli - ironia się ciśnie na usta. Można stwierdzić, że przez cały album Szwedzi rozkręcają się ale ostatecznie nawet nie ocierają się o geniusz Lunar Strain i Subterranean. Jest to kompozycyjny majstersztyk, zespół potrafi czarować ale odnoszę wrażenie, że zbyt wiele kalkulacji panuje w muzyce In Flames odkąd w składzie pojawił się Anders. Czy to zbieg okoliczności? Możliwe ale historia pokazała, że coś w tym jest. Oczywiście to nie wina jednego człowieka, za to co się dzieje odpowiada cały zespół. The Jester Race rozpoczyna serię albumów z pierwszej półki melodyjnego grania tylko, że doskonałe brzmienie to nie wszystko - proponuję mały eksperyment, dla porównania posłuchać Jestera i With Fear I Kiss The Burning Darkness -  drugiego krążka At The Gates. Kolorowym, pełnym refleksów brzmieniem The Jester Race można się zachłysnąć i zdecydowanie przyjemniej się tego słucha niż suchego, pozornie szarego krążka At The Gates ale jeżeli dłużej po obcujemy z tymi dwoma krążkami to okaże się, że jednak ten drugi ma więcej do zaoferowania.

Na poprawę humoru na różnych reedycjach można znaleźć materiał z EP Black Ash Inheritance z 1997 roku będący idealnym uzupełnieniem The Jester Race i wprowadzeniem do albumu Whoracle.
 
W zasadzie ta EPka posiada tylko jeden premierowy kawałek Goliaths Disarm Their Davids". Jak na tamten okres twórczości jest to całkiem niezły melodic death metalowy utwór, z okrągłym, lejącym się intro i patetyczną, radosną gitarową melodią. O dziwo wokal jak na Andersa jest do przeżycia, bębny brzmią bardzo smakowicie a solówka rzuca na kolana. Drugim kawałkiem jest Gyroscope", który ukazał się na Whoracle - czyli typowy roztańczony utwór pachnący ogniskiem, palonymi jesiennymi liśćmi. Sympatyczny, niezobowiązujący utwór.

Ciekawoastką jest Acustic Medley" na winylowej wersji Whoracle znany jako Re-Cycles" - będący jak nazwa wskazuje akustyczną zbitką trzech utworów: Artifacts of The Black Rain", Dead Eternity" i Jotun". Świetnie się tego słucha, szkoda, że zespół nie poszedł dalej i nie nagrał większej wariacji na temat swoich akustycznych utworów i wstawek z poszczególnych kawałków.  Na koniec tej płytki wrzucono koncertową wersję Behind Space" - zespół jest w swym ognistym żywiole. Nawet wokalista więcej siebie wkłada - cóż koncertowa adrenalina robi swoje.

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura