Ignatius Ignatius
261
BLOG

Gardenian: Soulburner - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

Gardenian to kolejny wykwit sceny z Gothenburga. Jak nie trudno się domyślić jest to n-ty melodyjny zespół. Tak też w rzeczywistości jest ale podkreślić to trzeba – jest to zespół nietuzinkowy a już na pewno nie jest on wtórny. Powstały w 1996 roku zespół za sprawą perkusisty Thima Bloma i gardłowego/gitarzysty Jima Kjellego, szybko wydał debiutancki album w małej wytwórni – w Polsce ukazała się taśma w barwach Morbid Noizz Productions. Jednak album ten pozbawiony praktycznie szans na rozpowszechnienie przepadł w niepamięci. Mimo wszystko na tyle zainteresował niemiecki Nuclear Blast, że już drugi album Soulburner wyszedł właśnie pod szyldem atomowego znaczka.

Od pierwszych sekund „As a True King” słychać jaki drzemał potencjał w tym zespole. Porządne, mocne brzmienie, solidnie zagęszczone. Nowoczesny sznyt miesza się z tradycjami heavy metalu – bardzo na czasie był ten krążek pod koniec ubiegłego tysiąclecia. Od początku słychać świetną pracę perkusji, która cały czas oferuje coś nowego. Gitarzyści oczywiście też nie próżnują tnąc ostrymi riffami z odpowiednią dawką melodii. W miarę czytelny growl, przeplatany wrzaskiem. Utwór jest dynamiczny z ciężkawymi zwolnieniami i brutalniejszymi zagrywkami.  

Bezwątpienia najbardziej znanym utworem Gardenian jest „Powertool”. Głównie ze względu na tekst, jest to hymn na cześć… wibratora. Utwór zaczyna się miłym pulsem gitary basowej (pewnie z założenia miał być on dwuznaczny). Jest dużo lżejszy i bardziej przebojowy, trochę przegięciem są infantylne żeńskie przyśpiewki Sabriny Kihlstrand, ale biorąc pod uwagę tematykę… Sam utwór jest ciekawie rozbudowany zwłaszcza jeżeli chodzi o intrygujący środkowy pasaż instrumentalny. Trzeba naprawdę przyznać, że gitarzyści nie opierzają się i mają dużo do powiedzenia.  

Kolejny utwór „Deserted” pozornie nie przynosi większych zmian, nadal jest to wyluzowane granie, nawet śmiało można stwierdzić że radosne. Jednak trzeci utwór na płycie przynosi istotną zmianę – nie jedyny gościnny udział Erica Hawka, który wzbogacił tę płytę swoim czystym mocnym głosem. Razem z niektórymi riffami przywodzą na myśl bardziej klasyczne heavy metalowe granie. Jeżeli do tego dodać miło mieszającą perkusję to w ostatecznym rozrachunku naprawdę dużo się dzieje.

Tytułowy „Soulbrurner” przywołuje grozę, pogodne niebo w końcu się zachmurzyło. Po ostrym pasażu przyszedł czas na wolniejsze, bardziej klimatyczne, brudne granie. Utwór spowija aura niepokoju i szaleństwa. Szepczące wstawki i nowoczesny gitarowy groove przy całej, momentami chaotycznej otoczce świetnie wypadają. Bardziej gardłowy wokal może przynieść na myśl metalcorowe wynalazki. W tym wypadku czyste partie wokalne Erika wypadły delikatnie mówiąc średnio, nie licząc kilku górek brzmią zbyt słodko. Za to co  wyczynia Thim to poezja, te wszystkie detale wygrywane na talerzach, przejścia kapitalna sprawa.

Wstęp If Tommorow’s Gone to chwila wyciszenia, nostalgiczny riff podbity lekko klawiszem, trochę więcej hałasu robi szeleszczący Thim i gitarowy riff. Trym razem Eric się popisał, solowy czysty głos którego nie powstydziliby się najwięksi przedstawiciele NWOBHM. Ciekawa odmiana zdecydowanie in plus, zwłaszcza, że utwór po mimo, że lżejszy ma (tradycyjnie) dużo do zaoferowania. Wiele emocji kotłuje się smutek, żal, rozpacz, bardziej podniosły klimat pojawia się w drugiej połowie za sprawą krótkiej ambientowej wstawki, która poprzedza ciekawą solówkę.

Z utworu na utwór robi się co raz ciekawiej. „Small Electric Space” to jeszcze bardziej pojechany utwór. Eric śpiewający tylko przy akompaniamencie najpierw pianina. Stopniowo rozkręcający się do bardziej chropowatego heavy metalu. Odważny był to krok tak mieszać szufladkami w 99 roku. Nie lubię stosować porównań ale to naprawdę brzmi jak stara dobra Żelazna Dziewica, w dodatku, bez wyjątku pod każdym względem. Główna zasługa tkwi w potencjale wokalisty, któremu naprawdę należy się szacunek. W dodatku jeszcze jak weźmiemy pod uwagę, że w tym czasie wokalistą Ironów był Baley… Fani musieli pokochać ten utwór od pierwszego posłuchania.  Kawał bardzo dobrze zagranego klasycznego heavy metalu. Instrumentaliści również słychać, że czują tą muzykę, nie jest to ani sztuczne ani tym bardziej wymuszone.

Po wycieczce po klasycznych rejonach muzyki metalowej wracamy do bardziej death metalowego oblicza Gardenian. „Chaos in Flesh” zasypuje nas ciężkim groove, jadowitym wokalem Jima i szatkowaniem w średnio szybkim tempie. Nie obyło się i w tym utworze bez wpływu heavy metalu, w drugiej połowie panowie ocierają się nawet o stoner.

Lekki spadek formy słychać w „Ecstasy of Life”, który znów zaczyna się spokojnie by po chwili bardziej przyłożyć. Jest to co prawda bardziej połamane granie z nutką smutku w gitarowej melodii ale jest to Utwór dużo prostszy i uboższy niż poprzednie, brakuje mu odpowiedniego zagęszczenia. W sumie gdyby nie kolejne popisy Erika byłby to bardzo, bardzo przeciętny utwór.  

Nieśmiertelna akustyczna gitara na początku „Tell The World I’m Sorry” zwiastuje bardziej spokojne i poukładane granie. Szybko włącza się Eric, wtóruje mu jednostajny rytm perkusji i schowana gitara. Długo oczekiwana eksplozja jest trochę zbyt mała, nie licząc rozdzierającego growlu Jima .Nie mniej nie jest źle aczkolwiek nie wiem czy nie za dużo na tej płycie takich lżejszych elementów.

Końcówka albumu jest zaskakująca, najpierw „Loss” będący elektroniczną przeszkadzajką. Jest to ponury, klimatyczny i interesujący gotycki ambient, średnio pasujące do całokształtu. Bardzo filmowy utwór z dziwnymi pomrukami i odgłosami, łagodzony delikatnymi akustycznymi wstawkami. 

Ostatnim utworem na płycie jest „Black Days” z deklamacja w stylu jakim usłyszeliśmy chwilę temu w „Loss”. Klimat grozy jest podtrzymany, muzycznie jest jakby bardziej mechanicznie, znów nie sposób wspomnieć o grze Thima. Solidny riff i mocny growl sugerować mogą że żarty się skończyły, jednak i w tym utworze pojawia się czysty głos Erica. Jednak dominacja jest śmierć metalowego (tego z pod znaku melodii). Spokojne wyhamowywanie utworu kończy Soulburner.

Dużo zespołów może zazdrościć takiego „debiutu”. Już w pierwszym utworze słychać, że to nie był przeciętny melodyjnie pitolący zespół jakich setki (jak nie lepiej) powstało w tamtym okresie. Z czystym sumieniem można zaszufladkować ten album jako progresywny melodyjny death metal.

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura