Ignatius Ignatius
239
BLOG

Agathodaimon: Blacken the Angel - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

Agathodaimon to kolejna niemiecka banda wykonująca nietuzinkowy metal ekstremalny. W ich przypadku jest to wypadkowa do symfonicznego schwartz metalu z dozą gotyckiej smuty. Początki zespołu sięgają 1995 roku kiedy to perkusista Matthias z gitarzystą Sathonysem pruli sobie melodyjny death metal. Po umieszczeniu ogłoszenia w muzycznym magazynie, otrzymali odpowiedź od basisty Marko Thomasa i przede wszystkim samego Vlada Draculi, który był wokalistą, klawiszowcem a czasem drugim gitarzystą. Po nagraniu dwóch obiecujących demówkach podpisali umowę z Nuclear Blastem. W 1998 roku ukazał się debiutancki album Blacken the Angel, który okazał się dużym sukcesem a sam album trochę namieszał w tego typu stylistyce. Pierwsza płyta zespołu to godzina zróżnicowanej, dobrze wyprodukowanego (czasem nawet za dobrze) metalu. Utwory są przemyślane, często rozbudowane, jest siarka ale i lawendy trochę się znajdzie - zresztą sam tytuł mówi za siebie. To co odróżnia zespół od innych to sięganie po inne języki niż angielski: rumuński (jak przecież wiadomo Dracula rodem jest właśnie z Rumunii) i niemiecki.  

Czarny anioł wita się z nami smutnymi symfonicznymi dźwiękami. Zgodnie tytułem „Tristețea vehemență” (głośna rozpacz) szybko włącza się obskurny skrzek wraz z smolistymi, łkającymi gitarami. Majestatu dodaje lekko uwypuklony bas Marka. Tempo stopniowo się rozkręca, gitary wyraźnie czernieją. Średnio szybkie mroczne szaleństwo z psychodelicznymi eksplozjami klawiszy Vlada i tłusty pasaż w którym nie źle miesza perkusista Matthias. Następuje szybki przypływ wrzącego metalu i nagłe symfoniczne wyciszenie w momencie studzi i buduje nieznośne napięcie. Znajduje ono w końcu swoje ujście, by tlić się wyczuwalnie przejmującym gotyckim płomieniem. Vlad Dracula czaruje klawiszami i dba o budowanie nastroju, wciąż urozmaicając swoją grę. Już sam ten utwór pokazuje potencjał twórczy Agathodaimona.  

Pokazem siły jest drugi utwór „Banner of Blasphemy”, który zaczyna się odgłosami burzy, po chwili nowocześnie brzmiąca ciężka gitara ciska okrutne gromy. Jak wspomniałem produkcja płyty jest bardzo dobra wszystko brzmi selektywnie i chyba za czysto jak na schwartz metal. Obłąkańcza melodeklamacja i jadowite plucie w języku rumuńskim to tylko początek, zróżnicowanie wokalne na tym albumie robi wrażenie i bardzo malowniczo obrazuje szaleństwo. Od drugiej połowy perkusista masakruje, zagęszcza się struktura dzięki siarczyście mroźnych gitar. W końcu otrzymujemy dawkę brudu i chaosu.

Czas na kwadrans z prawdziwym kolosem „Near Dark” to słynna suita zespołu. Zaczyna się niepozornie smutno i nieśmiało. Naprzemienne skrzek i smutny głos Opheli, w tle ciekawa gra perkusisty i bogate symfoniczne tło. Utwór jest momentami „roztańczony” - kołysze niczym gotycko metalowa kołysanka. Elementy akustyczne stanowią zapowiedź bolesnego bardzo, delikatnego śpiewu w języku niemieckim. Na szczęście szybko plugawy skrzek kontrastuje i przyćmiewa, usuwając złe wspomnienie w niepamięć . Momentami robi się duszno i ponuro, mechaniczne riffy po chwili ustępuje bardziej blackowej nawały dźwięków. Utwór mimo wszystko mógłby być trochę krótszy, nie żeby nużył ale momentami robi się nieco monotonnie (zwłaszcza w pierwszej połowie, druga połowa jest bardziej pomysłowa). Mimo wszystko jest to świetny przykład mieszanki symfonicznego black metalu i gotyku.

Po takim smoku czas na krótsze strzały, pierwszy w szeregu wyrywa się „Ill of an Imaginary Guilt”, który jest przytłaczającym, powolnym smolistym utworem, z niskim skrzeczącym wokalem i szarpanymi smutnymi riffami. Słychać w tym utworze bardziej nowoczesne rozwiązania.

Niemieckojęzyczny „Die Nacht des Unwesens” to dla odmiany szybszy i intensywny pomiot, tym razem klawisze są bardziej schowane, za to brutalne growle i połamana kaskada perkusji wysunięte na pierwszy czarci ogień. Pod koniec tryska gitarowa fontanna. Zdecydowanie i tym razem tytuł jest adekwatny do muzyki.

Trochę zbędnym zapychaczem jest „Contemplation Song” będącym archaicznym przerywnikiem. Rozpoczyna się kotłowaniem i syntezatorowymi smykami. Po latach utworek ten trąca myszką swoją sztucznością. Niepotrzebnie utwór się urywa lepszy efekt uzyskano by gdyby płynnie przeszedł w „Sfințit cu rouă suferinții”. Utwór ten to kontrolowany chaos znów trochę za bardzo wygładzony ale mający coś w sobie. Głębia utworu i niepokój z niej bijący porywają do chorego tańca.  

Gitarowym zawijasem zaczyna się melodyjne szaleństwo „Stingher – Alone” – toporne ale melodyjne granie, świetnie finisz z nienawistnym skrzekiem od razu wybudzającym z transu.

Aby zapobiec kolejnej potencjalnej drzemce Agathodaimon serwuje „After Dark” z marszowym wstępem i intensywnymi klawiszami. Utwór brzmi bardzo przystępnie za sprawą poukładanych gitar, nośnej i chwytliwej melodii. Gdyby nie wokal byłby idealnym kandydatem na komercyjny hit. Szybko utwór rozkręca się i urzeka prostymi dosadnymi riffami.

Koniec jak to często bywa wśród tego typu kapel jest iście filmowy. Jest to kolejny bardziej rozbudowany utwór, z interesującymi partiami gitary i symfonicznym tłem. Skoczne granie z nostalgicznymi momentami. Łagodność miesza się z bezwzględnym chłodem. Patetyczne melodie, wyciszenie przerwane ekspresją rozdzierającego wokalu i znów zanurzenie się w „ciszy”. Klawiszowe delikatne dźwięki i smutek bijący z utworu jest wręcz namacalny. Przygaszona melodyjna solówka jako wisienka na krwawym torcie .

Debiut zdecydowanie udany, wówczas bardzo na czasie, przy tym otwarty na eksperymenty. Zespół od początku wkładał dużo pracy aby wykrystalizować swoją muzyczną tożsamość z której bije chęć tworzenia czegoś oryginalnego. Z jakim skutkiem to już każdy sam może ocenić.

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura