Ignatius Ignatius
190
BLOG

EverEve: Seasons - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

EverEve to było w połowie lat 90 jedno z ciekawszych objawień niemieckiej sceny gotyckiego metalu, chodź w zasadzie uczciwie będzie nazwać ten zespół swoistym crossoverem mieszającym oprócz wspomnianego gotyku, black metal, doom metal, melodyjny death a nawet progresję i atmosferyczne klimaty, które święciły triumfy w tamtych pamiętnych latach. Alchemiczna/magiczna symbolika zmienności i zataczanie koła od zawsze intrygowała i działała na wyobraźnie nie tylko świata artystycznego. Tematyka poruszana na tym albumie wydawać się może ryzykownie wtórna, wręcz infantylna. Jednak pierwszy album EverEve nie jest zwykłym, kolejnym metalowym krążkiem, który można sobie tak po prostu włączyć. W gruncie rzeczy może i można ale czyniąc tak przegapicie arcydzieło ekstremalnego metalu. Tak dopracowanych albumów koncepcyjnych już tak często się nie uświadcza jak kilka dekad temu, dlatego tym bardziej takie płyty jak Seasons powinny cieszyć się szczególną atencją.  

 

Koncept albumu opowiada, momentami dosłownie o porach roku. Początek opowieści umieszczony jest w realiach zimy, nowej zimy…

Zimny szpikulec wbija się w potylice niczym przeraźliwy sopel. Łagodne ukojenie szybko przypływa wraz śnieżnym puchem. Autentyczny smutek Toma wyczuwalny w wokalu, ciężkie ale niepozbawione melodii gitary nadają epickiego posmaku. Dramaturgia „Prologue: The Bride Wears Black” nieustannie narasta. Akustyczna, nerwowa wstawka z szepcącym głosem nadaje szczyptę ciepła. Wokale ocierające się o odrażający skrzek znów starają się w nienawistny sposób zmrozić rzeczywistość. Niższy Growl wzmocniony i podwójna stopa Marca Wernera sprawiają, że utwór ociera się o rejony smutnego melodyjnego death metalu. Istną ozdobą są piękne solówki o orientalnym zabarwieniu kontrastujące z ponurymi doomowymi riffami. Zadziwiające, że w zaledwie kilku minutach można zawrzeć tyle muzyki, wspaniały początek albumu.

Nadciąga kolejna zima, „A New Winter” a więc jest siarczyście i mroźnie - słychać to w brzmieniu gitar i zimnym delikatnym żeńskim głosie, który jest narratorem. Początek przebija się przez śnieżną zadymkę perkusji i brudnych gitar. Melodyjne solówki skrzą się niczym srebro oszronionych gałęzi drzew. Zmarznięty wiatr przemierza pola i lasy. Chłód potęgują industrialne pasaże i płaczliwy głos wokalisty, który śpiewa w swym ojczystym języku. Całokształt oszałamia mnogością negatywnych emocji i poczucia narastającego odosobnienia i rozpaczy. Symfoniczne orkiestracje, drapieżny riff i połamane rytmy perkusyjne nadają utworowi epicki sznyt.

And from the ashes a Phoenix rose - with wings made of gold it gently touched me, a touch of relief. I was ready to start a new circle, hoping it would never come to an end.

Never too late for hope" - the grey ice
melted - slowly...

Po zimie prędzej czy później przychodzi odrodzenie. Wiosna rodzi się na nowo w zmarzniętej ziemi niczym feniks z popiołów. Początek typowo ambientowy z dodatkiem akustycznej gitary. Ciepły głos Pani Wiosny koji i sprawia, że świat odtaja. Siłom natury na pomoc przychodzi akompaniament metalowy, tętniący pierwotnym życiem i energią. Black metalowy skrzek świetnie komponuje się z tą porą roku. Brudny skrzek przełamywany jest czystą gotycką manierą, przypominając nienachlanie z jakim zespołem mamy do czynienia. W „The Phoenix / Spring” wiosenne promienie akustycznych dźwięków wplatane są niczym kwiaty we włosy.

And then, with a glistening beam of vivid light
spring was gone and summer drew near,
pervaded our minds and our eyes were blinded with delight.
"For a short moment we joined in the dance of life
and time disappeared, leaving us behind in our embrace...

Pełen majestatycznej magii początek, przechodzi w bardzo dziwny utwór, który leniwie się rozkręca. Początek „The Dancer/ Under a Summer Sky” oparty na delikatnym klawiszowym pasażu Michaela Zeissla pokazuje wspaniały talent tego klawiszowca, który nie raz zaskoczy swoim talentem. Nie zawsze lato jest słoneczne i roztańczone w ludycznej, wakacyjnej, beztroskiej zabawie. Nerwowe partie gitar i rozdzierający wrzask o tym przypominają i ku przestrodze otwiera drogę do kompletnego pożaru tworząc ponad ośmiominutowe atmosferyczne arcydzieło. Długa boska klawiszowa solówka na koniec niczym romantyczne zachodzące słońce przywodzi na myśl mistrzów lat 70.

First leaves touch the ground
Shadows are to be our company
An age draws near
In which days die away, die softly
When the light dwindles
When the curtain falls
The sun is conquered
Grey veils cover the world
And our hearts vanish the void

Wszystko co dobre szybko się kończy, mam na myśli oczywiście kres lata bo to dopiero półmetek Seasons. „Twilight” –to słowo kojarzyć się może z pewną nieszczęsną serią o delikatnie mówiąc –zniewieściałych wampirach… Zazdroszczę światu z przed dwóch dekad… W tym wypadku jest to ezoteryczny, krystaliczny przerywnik dający wytchnienie przed zbliżającymi się kolejnymi porami roku.

Wystarczy otworzyć okno i czuć w powietrzu natrętną jesień, już za chwilę spadną pierwsze liście tak też jest w naszej muzycznej opowieści i kolejnym jej rozdziale zatytułowanym, „Autmun Leaves”. Utwór rozpoczyna się niezłą burzą i zawieruchą. Wiatr jęczy, bezkompromisowe gitary ciskają gromy. Ponury grobowy utwór niczym grafitowe, burzowe niebo. Nieunikniony kres życia się zbliża, świadczą o tym rozdzierający plugawy skrzek Toma i doomowy walec napędzany przez gitarzystów Stephana i Thorstena. Walec sunie i wciąga w bezdenną czeluść. Jedyną nadzieję słychać w klawiszowych ewolucjach, które są niesamowicie klimatyczne. Psychodeliczny finał utworu pochodzi z zupełnie innego wymiaru i przechodzi równie dekadencki „Untergehen Und Auferstehen” utwór w całości niemieckojęzyczny. Bardziej stonowany dopiero w połowie nabiera tempa, Stefan ma swoje kilka sekund popisując się pulsującą grą na swojej gitarze basowej. Magiczne dźwięki interweniują łagodząc obyczaje, dźwięki te są zniekształcone i rozmyte jak w krzywym zwierciadle. Kolejny przykład natłoku pomysłów wzbogacających utwór takich jak marszowe wstawki, kroczący bas, brutalne wrzaski, orkiestracje i brylant w koronie w postaci melancholijnej delikatnej solówce. Znów aura nie sprzyja, drobny opad atmosferyczny kapie na talerze perkusisty. Utwór wygasza się i przechodzi łagodnie w kolejne intro - „To Learn Silent Obvilion”.

Huge and ashen and overfull roll the clouds to crush the horizon and affliction drops vis-cously as trip, depreves the mind I would just need to lern silent oblivion from the world.

Gitarowe piły idą w ruch, melodia napiętnowana gęstym mrokiem. Narasta dramaturgia i groza, przecięta nagle klawiszowym strumykiem, która przemienia się w rwącą gitarową rzekę.

I see a new day, the candlelight dies.
The darkness meets the beauty of the light.

Historia zatacza koło, nieprzypadkowo album rozpoczyna się i kończy zimową porą roku. „Winternight Depression” tytuł idealnie oddaje emocje jakie pewnie każdy z nas przeżywa gdy zima zaczyna się dłużyć… w okolicach stycznia. Monotonne klawisze czysty delikatny wokal i gitarowy podmuch zmienia dotychczasowe reguły gry. Michael rozpoczyna klawiszową dominacje, gitara jest praktycznie marginalizowana, jedynie akcentując swą obecność smutną melodią. Tom rozpaczliwie zawodzi a to dopiero początek zimy, desperacka wściekłość z sekundy na sekundę narasta. Pomysłowe solówki stanowią jedyny przebłysk nadziei. Szybka zmiana strony książki i toniemy w białym ambientowym puchu, malowniczy pasaż  jest wstępem do kulminacji rozpaczy wokalisty, która zakrawa o afekt. Dopiero koniec utworu przynosi ukojenie. Dudniąca perkusja jakby celowo wywoływana lawina i ostrzegawcze bicie dzwonów kończą tą wspaniałą płytę, klasyczną syntezatorową wariacją.

Seasons to wspaniały koncept album, muzyczne pory roku co prawda nie są niczym odkrywczym dla świata muzyki ale tak podany temat świadczy tylko o wyjątkowości i umiejętnościach tego zespołu.

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura