Ignatius Ignatius
911
BLOG

Entombed: Clandestine - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

Po tak zjawiskowym debiucie trzeba było iść za ciosem. Chwilowe niesnaski sprawiły, że swego gardła nie użyczył L-G Petrov a sam perkusista Nicke Andersson. Rzeczywiście różnica jest znacząca w odbiorze obu Panów ale ostatecznie wyszło temu albumowi na dobre.  Po obiecującym Pilotującym drugi album  EP Crawl oczekiwania sięgały zenitu. Jest w końcu rok 1991 pobudzona do działania konkurencja nie śpi i jak wiadomo wcale nie pozostaje gorsza. Czując ohydny oddech na karku Entombed nie pozostaje bierny i nadal rozdaje karty.

 

Nie jest to zdrowa płyta, szybko przekonujemy się o tym w „Living Death” – tytuł jest bardzo adekwatny do muzyki zawartej na drugim krążku Szwedów. Bez zbytniego przedłużania przygniata nas ultra ciężar gitar. Nicke w podwójnej roli świetnie się sprawdził. Jego bębny są jeszcze bardziej powalone niż na jedynce a jego wkład wokalny w ten album sprawia, że jest to czołówka wśród chorych death metalowych płyta tamtych czasów. Brutalne ale czytelne oryginalne growle, momentami początkowo odnosiłem wrażenie, że jednak brakuje L-G ale naprawdę jest zabójczo. Dzieła psychozy dopełniają samplowane wstawki. Na pierwszy rzut ucha słychać także nieco zmienione brzmienie, które jest bardziej selektywnej i dużo cięższe,  zdecydowanie postawiono na ciężar zarówno gitar i perkusji. Solówki są krótsze, bardziej oszczędne za to jeszcze bogatsze są perkusyjne lawiny i kaskady.

Drugi album Entombed przyniósł bardziej chaotyczne struktury utworów, drugi w kolejce „Sinners Bleed” mieli oj mieli długim masywnym pasażem. Zmiany tempa momentami doomowe gitary i nieznośne pauzy potęgują muzyczne pastwienie się nad słuchaczem. Szaleństwo jakie tworzy ten zespół za sprawą takich środków wyrazy jak zwichrowane acz melodyjne solówki, niepoczytalne wokalizy, które naprawdę robią wrażenie. Zwłaszcza w psychodelicznym obłąkanym fragmencie. Skomplikowane jazdy są przełamywane prostszymi riffami, które chłostają wybornie. Nicke wpada w co raz większy amok stosując swoje nokautujące przejścia i nagłe przyspieszenia. Już w tym momencie odnoszę wrażenie, że Clandestine, wyprzedziła swoje czasy. W „Evilyn” następuje zmiana klimatu, jakby  chwilowe spuszczenie z tonu. Przytłacza piekielny ciężar siarczyście zapiaszczonych gitar zdzierając ciało do kości. Powolny doomowy walec, chodź znów czuć w niektórych riffach przesłanki zbliżającego się rock’n’rollowego mariażu. Zniewalający jest nawiedzony fragment, gitary roztaczają atmosferyczną głębię. Na koniec klasyczny finisz z małym popisem perkusyjnym. Klasycznym, zakręconym tremolo witani jesteśmy w „Blessed Be” nie długo po tym goreje chaos, chaos, chaos. Nieludzko przesterowane gitary i poszły piekielne konie po betonie brutalnie zatrzymane pauzą. Brzmienie perkusji w tym utworze jest czyste i bardziej wysunięte. Alex porywa wyjątkowo chwytliwym riffem. Nie wiem tylko czy ni za często zespół korzysta z tych modulacji głosu.

Tym samym docieramy do połowy albumu i jak na razie nie ma żadnego zbędnego nawet dźwięku. Kolejny utwór jest wybitnym tego przykładem – „Stranger Aeons” jeden z sztandarowych killerów tej grupy. Gitarowe piły bez opamiętania rżną, brutalny werbel chętnie wtóruje tej masakrze. Utwór o oryginalnej strukturze z mnóstwem technicznych popisów, przejść i ozdobników zresztą to tyczy się całokształtu tego albumu. Nicke przechodzi samego siebie różnorodnością wrzasków i ryków, które nadają realizmu. Gitarowy majstersztyk kakofoniczne wstawki wkomponowane w harmonijne solówki nie są tylko manifestem bezkompromisowości.

Ponury gitarowy riff i proste gruzowanie, w bólach rodzi się „Chaos Breed”. Po długim wprowadzaniu przechodzimy do eskalacji muzycznego zbydlęcenia. Puls gitary i perkusji, nawet bas Larsa Rosenberga - ówczesnego nowego nabytku zespołu,  gdzieś tam się przewija. Wszystko to rozmontowane zostaje przez tajemniczą solówkę, która tak smutno kwili wiedząc, że nastąpi powtórka,  monstrualny utwór apoteoza brutalności, która nagle urywa się. Z oddali wyłania się szczęk talerzy i gitarowy niepozorny ale jakże rzeczniczki riff - tak to „Crawl”. Jakościowo wokale odstają od reszty albumu, utwór jest w porównaniu z resztą mało skomplikowany i jest stabilizatorem po tym labilnym maratonie, który o mało nie skasował nam umysłu. Nie znaczy to, że w tym utworze nic się nie dzieje, nie bądźmy naiwni. Zwłaszcza w drugiej połowie zaczynają się jazdy wokalisty, który drze się jakby go żywcem obdzierali. Gitarowe wyciszenie na koniec i tajemniczy klawiszowy powiew urzeka niczym ten w „Left Hand Path”.

Powoli zbliżamy się niestety do końca, „Severe Burns” zaczyna się grobowym skostniałym riffowaniem, które z czasem nabiera rumieńców. Wspaniała jatka  z narastającym szalonym tempem i intensywnością ludobójczej perkusji. Wolne tempa kapitalnie wciągają w wir potężnego gitarowego riffu. Album kończy się dawką klimatycznego Death Metalu – który jest małym oszustwem czymś w rodzaju mydlenia nam uszu. Jedyne stonowane sekundy na tym albumie. Frywolny bas w tle szepcze, chwilowe mielenie i powrót do ezoterycznych niewinnych dźwięków i tak na przemian – krwawa miazga i akustyczne westchnienia. Plugawość wokalu i gitarowy lekko przeciągnięty zgrzyt dobitnie świadczą, że przed śmiercią nie ma ucieczki. W połowie utwór rozkręca się do galopującego tempa i totalnego unicestwiania . Poryte piskliwy sola i odjazd klawiszowy i ostatnie ciosy na sam koniec.

Trudno stwierdzić, czy Clandestine przebija Left Hand Path zwłaszcza, że od razu słychać, że zespół mocno ukierunkowany był na progres w swej twórczości i nie zamierzał nagrać drugi raz tej samej płyty. Dlatego najuczciwiej stwierdzić, że oba albumy są nieprzyzwoicie wybitne, strasznie szwedzkie a przy tym tak się różnią. Czysty kult! 

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura