Ignatius Ignatius
117
BLOG

Hollow: Architect of the Mind - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

Dwa lata od wydania debiutanckiej płyty, przyszedł czas w 1999 roku na następcę. Architect of the Mind wydany został już pod szyldem prestiżowej stajni Nuclear Blast.

Okładka sugerować może cybernetyczny sznyt który zobrazowany jest raczej w tekstach niż w muzyce, no może nie licząc niektórych solówek, które w kontekście całości mogą takie skojarzenia nieść. Ogólnie dużych zmian nie ma, nadal jest to kawał dobrego Heavy Metalu, nawet szczyptę ostrzejszego i garstkę mniej słodkiego, na rzecz smacznej goryczy. Hollow położył większy nacisk na wyeksponowanie mroku. Pretensjonalna melodeklamacja otwiera album, za nim wchodzi wolno sunący riff, tak jak na poprzedniczce, jest to głównie gitarowa muzyka a reszta jest grzecznie podporządkowana. Wokal Andreasa Stolza jak wcześniej wspomniałem mniej słodko łka na rzecz mocniejszego śpiewu. Częściej pozwala sobie na różnego rodzaju ozdobniki, melodeklamacje, pojedyncze warknięcia. Stałym punktem programu są oczywiście akustyczne elementy. Architect of the Mind bogatsza jest o rytmiczne, ostrzejsze riffy takie jak w „Cogito”, Urban Vikström bardziej skłonny jest prezentować bardziej połamaną grę na perkusji. Dużo w tym utworze odwołań do Heavy Metalu lat 80, bardziej zawadiacki wokal, klasyczna solówka, która początkowo jest bezpłciowa ale z czasem nabiera rumieńców, prowadząc dialog z riffem przewodnim.

Pewne elementy zostały powielone z pierwszej płyty, przez co nie brzmi to już tak świeżo . W „Rain” zaczyna się spokojnym pościelowym wstępem, który przerwany jest co prawda ciekawym, poszarpanym riffem ale jednak schematyczność w tego typu zespołach za dobrze nie jest widziane. Utwór odznacza się bardziej nowoczesną grą gitarzystów i szybszą perkusją.

Najostrzejszym utworem jest „Shadow God”, epicka werwa, gitary rżną aż miło, silny falset Andreasa i bitewny szał Urbana dopełniają dzieła. Kawałek, godny umiejętności technicznych muzyków, wszystko jest zachowane w optymalnych proporcjach. Słychać, że cnotą tego zespołu było granie inteligentne ale nie przeintelektualizowane. Cieszy nareszcie bardziej skomplikowana i intensywna gra. Szkoda, że utworów tego pokroju jest mniej w historii tego zespołu. Dobre wrażenie sprawia narastająca falami intensywność, która na koniec powoli gaśnie.

Było ostrzej to musieli dla równowagi odpuścić i wskoczyć w melancholijne, nastrajające do zadumy granie. „Secluded Dreams” jest wolniejszy i bardziej klarowne. Niepobawione smaczków delikatne partie gitar mają swój urok. Utwór z czasem rozbudza się a pod koniec nadciąga nawiedzona solówka. Druga część albumu jest zanurzona w oparach snu, na pograniczu świata rzeczywistego i wirtualnego. „Walls of Confusion” podtrzymuje klimat średnio, szybkiego melodyjnego grania z przybrudzona gitarą. Wokal jak zawsze na poziomie. Urban tylko zbyt oszczędnie pyka. Kolekcja zadziornych riffów jeden mocniejszy od drugiego. Na moment Urban się przebudza prezentując bardziej skomplikowane przejścia. Zróżnicowane ale chwytliwe granie, nieco leniwe, rozespane. W świat snu jeszcze głębiej zanurzamy się w „Binary Creed” typowa dla Hollow poukładana, malownicza, gdzieś z pogranicza baśni muzyka. 

Pobudkę z prawdziwego zdarzenia funduje nam utwór „Deified”. Znalazło się miejsce w końcu na coś z przytupem. Gitarowy kawał dobrego ciasta, drążące umysł riffy i świdrujące sola. Wokal Andreasa jeden z lepszych na płycie. Ilość riffów na minutę może do rekordowych nie należy ale na pewno ich jakość robi wrażenie, tylko szkoda, że takich momentów jest stanowczo za mało. W tym momencie płyta zaczyna się trochę dłużyć, co nie jest dobrą oznaką. Dzieje się to za sprawą bardzo nierównej końcówki płyty. Monotonny i przewidywalny „Alone in Dark”, zdecydowanie ciekawszy „Shutdown” dzięki niespokojnego riffu, który buduje zamglony, złowrogi nastrój. Skoczne lekko pokrętne riffy i trochę niepotrzebne akustyczne akcenty. Końcówka utworu z nagłymi zmianami nastrojów jest jednym z bardziej wyrazistych momentów, złe wrażenie zaciera zaskakujący fragment  przywodzący na myśl skoczne folk metalowe granie. Zdecydowanie utwór ten ilością pomysłów i zmian nastroju bije na głowę pół płyty. Na koniec mamy spokojną piękną balladę „Father”, zaczyna się smutno, gitara akustyczna, klimatem przypomina ścieżkę dźwiękową do jedynki Diablo.

Trudno mi stwierdzić, która płyta jest lepsza, bo każda ma do zaoferowania coś ciekawego, obie nie są pozbawione słabszych momentów. Nie jest to obowiązkowa lektura ale posłuchać można.

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura