Ignatius Ignatius
629
BLOG

Grave: Endless Procession of Souls - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

 

Grave od kilku lat wydaje, płyty systematycznie co dwa lata. Każda następna stara się maksymalnie zbliżyć do majestatu dwóch pierwszych płyt, lub chcą się „rozwinąć” dodając elementy, które rzadko lub nawet wcale niebyły eksponowane w grobowej muzyce. Mniej więcej od Dominion VIII a może i nawet Fiendish Regression zmysł kompozytorski i wykonanie ma tendencję zwyżkową. Po niemal doskonałym Burial Ground, przed zespołem pojawia się kolejna próba, czy najnowszy wymiot Endless Procession of Souls jest godnym następcą? Już po okładce można się sugerować, że mamy do czynienia z niczego sobie trylogią, bowiem również twórca okładek ostatnich trzech albumów - Costin Chiorenau, tworzy co raz lepsze prace. Krótkie gitarowe wprowadzenie pt. „Dystopia”  i już słychać co nas czeka przez najbliższe trzy kwadranse. Szybko przechodzimy do obskurnie riffowanego „Amongst Marable of Death”. Do zespołu doszła porcja świeżej juchy za sprawą drugiego gitarzysty, który się zowieMika Lagrén.Brzmienie jest ostrzejsze niż na poprzednim błotnistym albumie, zabija zwłaszcza perkusja, uwielbiam ten prymitywizm i brud. Olo dosłownie więcej serca i trzewi wkłada w growlowanie, nostalgia i totalny dekadentyzm wyziera z wolnych partii utworu. 

Cóż za bezwzględny pasaż na dobry wieczór w „Disembodied Steps” -  totalne zniszczenie. Prost surowe riffy, w pewnym sensie pojawiają się(chodź to lekkie nadużycie) „melodyjne”, miażdżące zmiany tempa które przechodzą w niespodziewane ale jakże oczekiwane nawałnice.

Nawet na poprzedniej płycie tak kozackich riffów nie było jak w „Flesh Epistile”, wolno - średnie tempo, utwór jest kwintesencją grobowego metalu pierwszego sortu. Tłusty, bulgoczący riff i wysmakowana solówka, na poprzedniej płycie czasem był problem z zbyt dużym zagęszczeniem, gubiły się pewne elementy. Tutaj wszystko jest odpowiednio wywarzone a przy tym nie przesłodzone.

Kolejnym walcem o nuklearnej mocy niszczenia jest „Passion of the Weak”, w tym utworze można się doszukać specyficznej dla Grave przebojowości. W skrócie idealny na koncerty killer ,by sobie po tańczyć, poskakać po pląsać wśród tych przegniłych nutek. Wiatr zawiał butelki po libacji albo dobrym gigu, wesoło się turlają. Niech tak nie wieje bo znowu jakąś zimę nam przywieje.  Morderczy riff i skrzek, szkoda, że nie pociągnięty trochę dłużej. Trzeba przyznać, że zróżnicowany jest ten album, nie ma tu technicznych wygibasów, wszystko oparte na surowym podejściu do metalu, bez nadużywania ozdobników a mimo to album intryguje i słucha się go z zaciekawieniem. Grave zresztą jak wiadomo z tego słynie, oszczędna forma ale za to na najwyższym poziomie.

Przy siódmym na płycie utworze pt. „Encountering the Divine” przez chwilę można odnieść, że zespół przy tak wspaniałej pierwszej połowie odpuszcza, ale to tylko na szczęście przelotne wrażenie, dalej rażeni jesteśmy chwytliwymi ,żeby nie powiedzieć bujającymi riffami. Ktoś może powiedzieć, że to już wszystko było po co po raz kolejny nagrywać album układającego się w schemat. Odpowiedź jest przecież taka prosta, Grave to taki Motör czy AC/DC Death Metalu obok daleko nie szukając Vadera – dla jednych będzie to zjadanie własnego ogona, dla mnie jest to piękna konsekwencja, zespół się broni a nawet przekroczył moje oczekiwania. Przykładem może być zabójczy „Perimortem” wyraźnie nawiązując do Thrashu, przy którym naprawdę ciężko się powstrzymać od headbangingu. „Plague of Nations” - tyle się dzieje w tych trzech intensywnych minutach, nawet przywodzący dobre czasy zaakcentowany bas przez nowego basistę – Tobiasa Cristianssona  i oldschoolowa solówka, totalnie epicki kawałek, kolejny koncertowy zabójca.

Na koniec deser a może główne danie w postaci kolejnej Death Metalowej suity pt. „Epos”, sprytnie zakamuflowany tytuł tak nawiasem.  Utwór ten ma genialne wejście, jakby czas zaczął zwalniać, brutalny zagęszczony bezwzględny totalnie dołujący. Czysta magia, ten riff, growl ,ospała perkusja, która przebudza się co jakiś czas by otrząsnąć z transu. Wyraźne dziedzictwo Black Sabbath i Slayera (z czasów, gdy zabójcy doszli do wniosku, że jednak można grać wolniej). Wyraźnie zaakcentowany riff na gitarze basowej a po nim kulminacja, krótka solówka i lekkie przyspieszenie bez dwóch zdań jest to dzieło sztuki – dla tylko tego utworu warto sięgnąć po ten wartościowy album. Mimo, że to już kolejny klasyk w bogatej dyskografii Szwedów, album brzmi świeżo i powinien przetrwać próbę czasu.

Na deser dostajemy w wersji Deluxe covery w tym urzekający „Mesmerized” Celtic Frost, kto by pomyślał, że Ola może po pierwsze zaśpiewać a po drugie czysto.    

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura